poniedziałek, 3 listopada 2014

Dwa w jednym, czyli jak 31.10 i 1.10 stały się jednym dniem.

Po wczorajszym telefonie mojej cioci wiedziałam, że ten dzień będzie długi. 22 godziny z doby to dużo, jednak 42 są lekką przesadą. Czasem myślę, że dobrze byłoby, gdyby doba trwała 48 godzin. Zawsze mam za mało czasu na wszystko, upycham kolejne punkty planu dnia jak tylko mogę i pędzę na szóstym biegu naprzód. Po tym doświadczeniu dobrze się zastanowię, kiedy takie myśli zaczną się rozbijać po mojej głowie...
Wspaniały poranek – 6:00 – pierwszy budzik. Drzemka. 6:05. Drzemka. 6:10. Drzemka... I tak powstało spóźnienie! O śniadaniu nawet nie pomyślałam, bo już mój misternie ułożony plan dnia legł w gruzach. 
O 8:15 jestem już na rusztowaniu. Kończymy renowację kościoła oo.Bernardynów w Krakowie. Teraz został ostatni etap - kruchta. Odkryliśmy tam z dwa miesiące temu tzw. "zacheuszki", które dziś prezentują się już całkiem nieźle. Mnie czeka jednak malowanie ścian. Takie prace też należą do zadań technika konserwacji. Ale i tak najbardziej lubię dłubać w ścianie skalpelem i odkrywać zasłonięte szarym tynkiem piękności.
Dziś maluję jak szalona, żeby wyrobić się wcześniej niż zwykle. O 17:00 mam być na cmentarzu Podgórskim, gdzie odbędzie się Brzozowy Krzyż - coroczna akcja Piątki Krakowskiej. Spotykamy się przy symbolicznym grobie Naszego patrona, aby wspomnieć zmarłych Piątaków. To taka nasza wewnętrzna "Chwała Bohaterom", o której możecie poczytać tutaj: http://chwalabohaterom.zhr.pl/.
Jest 14:30, wybiegam z kościoła, po drodze zahaczając o sklep gospodarczy. W końcu marmurowe podłogi w kościele muszą się na jutro świecić. Podrzucam zakup pracującym, a sama pędzę na tramwaj. Wbiegam po schodach i wskakuję do wanny. Praca w konserwacji ma jeden duży minus - umycie głowy ze wszystkiego, co na nią spada w trakcie pracy, zajmuje 3 razy więcej czasu niż normalnie! Z uporem maniaka szoruję więc głowę 3 razy. Na nic to! Mam pernamentną, darmową trwałą z tynku, kurzu i wszystkiego, co spada ze sklepienia... Trudno. Czasu i tak już nie mam. 
Alarm mundurowy! Znowu pobijam swój rekord o kilka sekund i lecę na pętlę. Po drodze zbieram liście klonu, żeby zrobić kwiaty na grób (a robi się je tak: http://www.tipy.pl/artykul_11028,jak-zrobic-kwiaty-z-lisci%C2%B7.html).
W tramwaju konsultuję z moją przyboczną, Mery, informacje o odwiedzonym przez Nas grobie bohatera, Bogusława Kuźmińskiego. Jestem pod bramą Podgórskiego o 16:45. ZZet Żar prawie w pełnym składzie, a moją uwagę przykuwają piękne mundury Mery, Anki i Wandy. I to ciemne! Wyglądają zabójczo ;) Czekamy na resztę Wichrowych ZZtów, ruszamy pod grób phm. Stanisława Okonia, Sumaka Śmiałego. Apel poległych, zapalenie zniczy, opowieści o odwiedzonych bohaterach, nadanie bordowych chust. Można się na chwilę zadumać, ale warto było, jak co roku, przybyć na Brzozowy Krzyż. Po krótkiej odprawie na Akcję Znicz, wsiadam w tramwaj i jadę do domu. Tam ostatnie przygotowania rzeczy na stoisko.
Wybija 21:30 - wsiadam w samochód, kierunek - Tesco Kapelanka. Wiszę na telefonie z Maćkiem (jednym z tych kolegów Julki Ł. ze studiów), ustalamy ile siatek i zapałek mam kupić. Tesco jak zawsze mnie nie zawodzi. Mam wszystko. Czas na kolejny punkt programu.
Tak się niefortunnie zdarzyło, że 23 lata temu, przyszła na świat moja przyjaciółka, Anna. No, może całkiem dobrze, że się urodziła, ale z terminem to nie trafiła. Rok w rok pędzę z Brzozowego na jej urodzinowe przyjęcie, a potem na Akcję Znicz. I tak też jest dziś. Wszyscy już są, prezenty wręczone (w tym roku zrzutka na plecak turystyczny, rozmiar idealny do Ryanair'a). Składam życzenia i witam się ze wszystkimi. 
Miałam zostać godzinę. Cóż. 2:00 wsiadam w samochód, odwożę kilka osób po drodze i o 3:00 jestem pod magazynem. Zaczynamy rozwózkę zniczy. Jadę razem z Tomkiem na Podgórski, gdzie do 5:20 rozkładamy stoisko. Kupienie trytytek było świetnym pomysłem, bo tak jak Silvertape i WD-40, nadają się do wszystkiego!



O 5:40 jestem w domu. 30 minut drzemki. 6:15 wstaję i zbieram się do pracy. Dziś mój pierwszy prawdziwy dzień. Czas mija mi całkiem szybko, bo już myślę o tym, że zaczynam swoją wartę na cmentarzu o 18:00.
Po pracy powrót do domu, kolejny alarm mundurowy i jadę na Podgórski. Znicze coś nie idą, ludzi coraz mniej. Stoję z Olą i Agatą, czas umilamy sobie miodkami (wiecie, że można je zjeść tylko w Krakowie? przynajmniej tak powiedzieli dziś w radio), popcornem i porządkowaniem stoiska. O 22:00 dziewczyny szczęśliwie wracają do domu z rodzicami, a ja czekam na Virgę, która ma obstawić wartę nocną. Zanim się obejrzałam, wędrowniczki przybyły, zapakowane w kurtki, spodnie, ocieplacze i co tam innego w szafie znalazły. Wsiadam w moją Toyotę i pędzę więc na Salwator. Tam poznaję nowy pluton z Orkanu, który na Brzozowym Krzyżu otrzymał chusty. Chłopaki są gotowi do warty, zabieram utarg po Arboretum i wracam do domu. Po drodze złapałam jeszcze wędrowniczego orkanowego autostopowicza, który jechał na moje osiedle. 
Jest szczęśliwie 1:00. Piżama, łóżko i ostatnie 5 sekund świadomości... 

P.S. Jeszcze dwie genialne rzeczy dla Was! W temacie 1.11, ku pamięci rowerzystów, którym artyści składają hołd: http://statekkosmiczny.pl/ghost-bike/, a także śniadaniowe inspiracje pewnego niezwykle utalentowanego Pana:  http://www.saipancakes.com/



phm. Karolina Wierzejska HR
drużynowa 5 KDH Błyskawica

sobota, 1 listopada 2014

Całe życie w MPK


Poniedziałek?! Znowu? Ostatnio jakoś tak się składa, że każdy weekend w całości poświęcam na różne harcerskie przyjemności, dlatego budząc się 27 października rano, pierwsze, o czym myślę, to miliony rzeczy, które miałam zrobić, a na które czasu, jak zwykle, nie wystarczyło.
Jako, że najbardziej na świecie nie lubię się spieszyć, staram się wstawać dwie godziny przed wyjściem z domu, żeby móc spokojnie napić się kawy, zjeść śniadanie, posłuchać porannych wiadomości. Tak jest i dziś.
Ruczaj, miejsce dla wielu (zwłaszcza mieszkańców mojej części Krakowa) nieznane, znajdujące się gdzieś „na końcu świata”, do którego dojazd na poranne zajęcia zajmuje mi około pięćdziesięciu minut wcale nie okazuje się być za daleko. Podczas podróży liniami 503 i 18 udaje mi się nadrobić trochę weekendowych zaległości, przeczytać rozdział książki na ćwiczenia a nawet przeglądnąć sprawozdanie merytoryczne fundacji, której analizą zajmuje się moja grupa na zajęciach.
Po około półtorej godziny znów siedzę w 18. W tramwaju udaje mi się napisać zawiadomienie o zgromadzeniu publicznym, które podobno miałam wysłać do piątku. Miejmy nadzieję, że wykładowcy mają ciekawsze rzeczy w weekend do zrobienia, niż sprawdzanie U-maila. Na przykład tak jak ja, mogli się udać do Doliny Kobylańskiej, gdzie czekając na patrole przyszłych samarytanek mogłam pooglądać takie widoki…


Dojeżdżam na Bracką, gdzie przez dwie godziny słucham o tym, czym jest wojna hybrydowa, jak działają polski wywiad i kontrwywiad, kto ma dostęp do dokumentów „ściśle tajnych”. Po wykładzie po raz kolejny wsiadam do 18, żeby wrócić na Ruczaj i porozmawiać o tym, jak w Krakowie wyglądają konsultacje społeczne.
Harcerski weekend wcale nie sprawia, że poniedziałek można spędzić bez ZHR, dlatego jeszcze tylko odwiedzę zbiórkę Dudków (na której wreszcie dowiem się jak zrobić popularną bransoletkę z kolorowych gumek) i mogę z czystym sumieniem wsiąść do 503, żeby udać się na jedno z moich ulubionych harcerskich wydarzeń- radę szczepu.
Wracam do domu, siadam do komputera z zamiarem przeczytania materiałów na jutrzejsze zajęcia, do pokoju wchodzi jednak moja siostra informując mnie o nowym odcinku Watahy (nowy, polski serial o służbie granicznej, polecam zwłaszcza miłośnikom Bieszczad!).
Na szczęście, Ruczaj jest na tyle daleko, że to, co powinnam zrobić dziś, zrobię jutro w 503…
Dobrej nocy!

pwd. Aleksandra Kozik
drużynowa 19 KLDH „Kwiaty Nieba”  

poniedziałek, 27 października 2014

Spotkanie z katem i z domieszką elegancji.

Nie lubię, nie muszę rano wstawać. Chyba, że świecie słoneczko i śpiewają ptaki. Dziś jest ponuro i mgła. Do mojego planu dnia pasuje idealnie. Zawodowo zajmuję się tworzeniem całości z wielu części. Moja imienniczka z pracy powtarza od ponad dwudziestu lat, że sprzedajemy marzenia. Ja upieram się, że to fragment życia człowieka. Do celu, bo to rejon Bramy Floriańskiej, mam 20 minut. Spotykam się z katem!? Urocze miejsce- lochy, piwnica, klimacik, że hej! Następny mój cel to: dzwonki za konających, łańcuchy kościelne, zegar- a na nim sentencja ”Dni nasze są niby cień na ziemi i nie ma żadnego przedłużenia”. Dalej: narzędzia tortur, Madonna od zarazy i światło, kuny, Kaplica Złoczyńców. Może dorzucę jeszcze Białą Dama spacerującą po krużgankach w ciemności, Rękę Prawdy, Lustro Twardowskiego, koguta i pająka. Czas na kawkę i zmianę klimatu. Lubię to miejsce, bo w bramie często wita mnie kot. Kot ma na imię Hipolit. Jest żywy, aby nie było wątpliwości i mieszka w starej krakowskiej kamienicy. Ma tu dużo gości, pewnie polubił też kawę. Jest zimno. Mała czarna dobrze mi zrobi. Prasówka i zmiana kierunku. Będzie elegancko. Kapelusze- rzecz niezwykła. Kiedyś nieodzowny element garderoby, bez którego żadna dama nie wychodziła z domu. Byłam w tym miejscu, ale potrzebuję ciekawych opisów i materiałów. Spotkanie jest nieformalne- bo dzisiaj tu się nie wchodzi. Dama z przełomu XIX i XX wieku- ile potrzebowała czasu, aby wyjść modnie ubrana na Rynek? Strój odzwierciedlał status społeczny, światopogląd, wiek i stan cywilny.
Bez kapelusza ani rusz. Inny na wieczór, do teatru, na spacer i oczywiście zależny od pór roku. Dużo tajemnic kryje moje miasto. Jeszcze informacje płynące z rynku, element ryzyka, konstruowanie produktu, preferencje turysty, metody, narzędzia sprzedażowe. To nudniejsza część mojej pracy tego dnia. Ja najbardziej lubię wychodzić na pole.…

hm Kinga Adamusik HR
Przewodnicząca Kapituły stopnia HR


Kapelusz nr 1, rok 1910



 Kapelusz nr 2, rok 1910

Sen jest dla słabych

Jak mówi chłopak mojej siostry ,,sen jest dla słabych”. Czyli o wtorku we czwartek.
Długo zbierałam się do  opisania swojego dnia. Wreszcie się udało.
Jest wtorek 21.10. Budzę się o 3:55. Podnoszę głowę, parzę na okno- ciemno, brzydko. Nie wstaje. Po chwili jednak przypominam sobie, że dziś jest ten dzień, do którego przygotowywałam się od dawna. Ostatnie 2 tygodnie były bardzo intensywne. Dziś audyt SGS zintegrowanych systemów BHP i OŚ, sprawdzają zgodność norm OHSAS 18001 i ISO 14001. Strasznie brzmi, prawda? O 4:20 wygrzebuje się z łóżka. Dnia poprzedniego, a tak naprawdę jakoś około północy postanowiłam, że skoro audyt zaczyna się o 8;00, to pojawie się w pracy o 6:00,  aby dokończyć tematy, których nie udało się zamknąć w poniedziałek. Na szczęście przygotowałam sobie ubrania przed spaniem. Muszę się jakoś ładniej ubrać i uczesać, bo w końcu przyjedzie dwóch ważniaków w garniturach. O 5:15 jestem już w autobusie i podążam do Skawiny. O tej godzinie, licząc dwie przesiadki, jadę jakieś 40 minut. Normalnie ponad godzinę, a w godzinach szczytu nawet 1,5- 2 h. Dojeżdżam do Skawiny. Jest ok. 6:00. Biedronka, którą codziennie mijam jest dopiero czynna od 7:00, więc muszę się dziś obejść bez soku. Jako, że firma w której pracuje,  rozbudowuje się na potęgę, muszę przejść przez klaustrofobiczny tunel między dwoma placami budów.  Jestem jedną z trzech osób w biurze. Od razu biorę się do pracy. A tak, o tym jeszcze nie wspomniałam. Odbywam staż w dziale prawnym, BHP i OŚ w Valeo w Skawinie. Miał to być tylko staż na wakacje… Pracuję już tam od sierpnia 2013r. Lubię swoją pracę. Mam świetnych przełożonych. Nie dadzą mi krzywdy zrobić. I to chyba ze względu na nich tak dobrze mi się tam pracuję i jakoś daję radę godzić to ze studiami. Wracając do wcześniejszego wątku. Chodzę po biurze z zawrotną prędkością. Jest mi nawet trochę głupio i zastanawiam się jakim muszę być pociesznym widokiem o 6:00 rano we wtorek. Czas nieubłaganie mija. O 7:30 przychodzi Bogusia, moja bezpośrednia przełożona. Szybka wymiana informacji i dalej do pracy. No i ładnie… 8:00 spotkanie rozpoczynające audyt, a ja mam jeszcze tyle pracy, że się nie wyrobie.( Jest taka zasada, że na każde takie spotkanie są zapraszani managerowie, osoby odpowiedzialne za dany dział, który będzie audytowany i Dyrektor.)  Nie poszłam. Cóż zrobić. Może innym razem. Znowu biegnę do drukarki, aby odebrać potrzebny mi dokument. I nagle słyszę bardzo donośny głos Dyrektora ,,Agata, dlaczego nie było Cię na spotkaniu otwierającym. Najważniejszej osoby!” Dosłownie zrobiłam się czerwona, nie wiedziałam co odpowiedzieć. ,,Bo ja mam jeszcze strasznie dużo pracy”- próbowałam się wytłumaczyć z niewinnym wyrazem twarzy, totalnie wybita z rytmu. I po prostu pobiegłam dalej, zamiast się zatrzymać. Co za wstyd. Po tym tekście można wywnioskować, że jestem jakąś szychą. Nie, nic bardziej mylnego. Po prostu przed audytem wysłałam masę e-maili do całego Zakładu w związku z wizytacją. Plus, to ja wysyłałam zaproszenie w imieniu Wojtka- managera naszego działu- na spotkanie otwierające. I nie przyszłam na spotkanie, którego byłam organizatorem. Zabawne. Mimo wszystko miło było usłyszeć taki tekst z ust Dyrektora. Chyba mnie lubi, bo na innych krzyczy, a na mnie nie. Specyficzna osoba. Tak, jest się czym chwalić.
Szybki obchód po Zakładzie z audytorami. Wiecie jak miło się robi człowiekowi, jak audytor sprawdza daną rzecz, dokument i nie ma się do czego przyczepić? Widziałam jak Wojtek patrzył z rozbawieniem na moją dumną minę.
Audyt leci powoli. Wykręcam się od siedzenia w jednej sali konferencyjnej ze wszystkimi i wracam do biurka. Tam mogę jeszcze trochę popracować.
Jest 13:00, wybieramy się na lunch.  Czas szybko mija. Jest 14:00, zbieram się na zajęcia. ( Jedną z niewielu rzeczy, która podoba mi się w organizacji prawa na UJ, to to, że można samemu wybrać sobie przedmioty i ustalić plan zajęć). Jeszcze przed wyjściem udaje mi się wykręcić z kolacji biznesowej z audytorami. Zajęcia do późna, spotkanie z hufcową.  Ciężko byłoby pogodzić wszystko. Pójść na zajęcia, spotkać się z Gosią, jeszcze w międzyczasie wrócić do domu, przebrać się i polecieć na kolację. Poza tym oprócz dobrego jedzenia nie ma nic specjalnego w takich kolacjach.
Czeka mnie godzinna podróż w MPK, tym razem tylko z  jedną  przesiadką na Czerwonych Makach. Nauczyłam się wykorzystywać swój czas do granic możliwości. Mam taką zasadę, że jadąc do pracy czytam  książkę, a wracając z niej uczę się na zajęcia. Często udaje mi się przeczytać w komunikacji miejskiej jedną książkę na tydzień.
Wreszcie docieram na ćwiczenia z Prawa pracy. O wiele przyjemniej uczy się o czymś, o czym ma się jakieś pojęcie. Dzięki mojej pracy mam teraz pewien komfort. Później czekają mnie ćwiczenia z Prawa Prywatnego Międzynarodowego. Strasznie lubię ten przedmiot, może dlatego że prowadzący jest konkretny i rzeczowy. O 19:00 umówiłam się z moją hufcową Gosią Porębską w cafe Magia przy Placu Mariackim. Wreszcie pojawia się Gosia, zaczyna się dluuuuga rozmowa. Wyciągnęłam nawet kalendarz, aby notować sobie najważniejsze rzeczy. Po 21:00 zbieramy się do domu. Idąc z przystanku do domu dzwonie do najbardziej wyrozumiałej osoby w moim zabieganym życiu. Jednak po 3 minutach rozmowy muszę zrezygnować z rozmowy z Tomkiem, bo trzęsę się z zimna i nie jestem w stanie normalnie mówić.
Na Płaszów docieram  ok. 21:40. W domu panuję totalna cisza. Wszyscy śpią. Tak to jest jak ma się młodsze rodzeństwo. Jestem już trochę zmęczona po całym dniu, ale musze odpisać na kilka harcerskich e-maili, dodatkowo czeka mnie nauka na prawniczy francuski. Nie wiem dlaczego, ale wymarzyłam sobie, że kiedyś będę pracować w Ambasadzie francuskiej. Z tego co pamiętam już wieku 6 lat wymarzyłam sobie prawo. Zawsze podobało mi się jak dziadek siedział w kancelarii, jeździł na sprawy lub wieczorami siedział nad stertą papierów. Dziś marzy mi się ambasada. Dlatego też za rok zamierzam zapisać się do Szkoły Prawa Francuskiego.
Jest już strasznie późno. Wreszcie znajduję czas, aby oddzwonić do Tomka. Daje mi się wygadać, podzielić emocjami z całego audytu. Natomiast ja muszę wysłuchać kilku mądrych zdań na temat tego, że powinnam więcej o siebie dbać i więcej spać. A ja niestety za każdym razem odpowiadam, że nie potrafię i nie mogę sobie na to pozwolić, bo po  prostu na obecną chwilę się nie da. Rozmowa pochłonęła trochę czasu. Jest już 1:00, a to oznacza, że zostało mi 4 godziny na sen. Jutro druga część audytu. Biorę szybki prysznic, wskakuje do łóżka. Cudowne uczucie, kiedy wreszcie można chwilę odpocząć.  Nawet nie wiem kiedy zasnęłam.
Ciekawostka: ostatnio czytałam na temat urządzenia, którego twórcami są polscy studenci. Jest to specjalna elektroniczna maska, która sprawia, że zamiast 7 godzin snu może nam wystarczyć zaledwie 2-3 godziny.
,, W jaki sposób działa urządzenie? W obudowie umieszczono specjalistyczne układy, które analizują fale mózgowe, ruchy gałek ocznych, ruchy mięśni twarzy i inne dane. Te przesyłane są bezprzewodowo do smartfona. Na tej podstawie specjalne oprogramowanie tworzy swego rodzaju mapę naszego snu. Zadaniem maski jest zmiana naszego snu z "monocyklicznego" na "policykliczny". W pierwszym przypadku do osiągnięcia fazy REM (w której nasz mózg się regeneruje) potrzebujemy nawet 90 min. W przypadku snu polifazowego fazę REM osiągamy niemal natychmiast.(…) Maska spełnia też jeszcze jedną funkcję znaną z wielu aplikacji na smartfony - obudzi nas w odpowiedniej fazie snu - wtedy kiedy wyjdziemy z fazy REM. Jak wiadomo moment wybudzenia ma kluczowe znaczenie dla naszego samopoczucia - wybudzenie z głębokiego snu może skończyć się poczuciem niewyspania, rozbicia. Najlepiej dla naszego organizmu jest budzić się kiedy sen jest płytki. NeuroOn pomoże nam włączając alarm w odpowiednim momencie.”
Od tego momentu zapragnęłam to mieć!



pwd. Agata Andrzejewska HR
drużynowa 28 KDH Buki

piątek, 24 października 2014

Trzeba wykorzystać każdą sekundę mówili!

Najgorzej. 6.20 dzwoni już budzik, a ja dopiero co poszłam spać. No i nic trzeba się wygrzebać z ciepłego łóżka i zdobywać świat. Zmierzam do absolutnie zimniutkiej kuchni, która nie jest ogrzewana – uroki mieszkania w kamienicy, robię owsiankę z bananem i czarną kawę i dwie kanapki na cały dzień, taka moja codzienna śniadaniowa rutyna. Pakuje wszystko co potrzeba na zajęcia i nie tylko- jest tego sporo. Wyruszam z domu z tym całym taborem – torebka z materiałami na zajęcia, siatka z butami i fartuchem do szpitala i siatka z mundurem harcerskim. Czyje się jakby był środek nocy, jest ciemno, w dodatku uliczne latarnie nadal zapalone. Jestem w tramwaju o 7.10 dostaje pocieszającego smsa od naszego kapelana Rafała, że on też już na nogach i zaraz będzie odprawiał mszę. Dobrze, że nie tylko ja musiałam wstać tak wcześnie, szkoda tylko że dostaje kolejną wiadomość, pisze, że jak skończy to idzie zaraz z powrotem spać ehh. Jestem już w szpitalu na Prokocimiu, nasza grupa już w całości, czas rozpoczynać zajęcia z medycyny ratunkowej, tym razem w wersji pediatrycznej. Wiemy już gdzie iść jest dobrze, odnajdujemy magiczną sale seminaryjną L3-13. Sala jest maleńka 4 metry na 5 metrów, miejsc siedzących może 15, na w grupie 26 osób- warunki godne, by uczyć się jak ratować dzieci. Zdążyliśmy sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie w tej sali i listę obecności, kiedy to o 8.35 weszła pani doktor załamując się ile nas jest i oznajmiając, że przeprasza nas za to 5 min spóźnienie. My natomiast mówimy jej, że zgodnie z rozpiską zajęcia zaczynają się o 8.00 a nie o 8.35, a pan dziekan wie jak zapewnić odpowiednie warunki nauczania. Po półtora godzinnym seminarium, na którym poznaliśmy pediatryczny ALS w teorii, mamy 10 min przerwy, potem spotykamy się pod żyrafą. Ruszamy na część praktyczną z ogromną nadzieją, że miejsce do którego zdążamy zapewni nam wystarczającą przestrzeń. Niestety – nadzieja matką głupich, zostajemy podzieleni na 2 grupy sale są jeszcze mniejsze, nawet nie ma jak się obrócić. W I sali ćwiczymy intubację niemowlaków i starszych dzieci na manekinach, potem defibrylację jakimś ultra starym aparatem z darów od Ameryki- w końcu to  Polsko-Amerykański Instytut, wiec nie ma co się dziwić. Dobra defibrylator jeszcze działa, nastawiamy wyładowanie z zgodnie z zasadą 4 J / kg m.c., dzieciak waży 20 kg -> wiec wychodzi 80 J, włączamy naładowanie, wciąż wentulując pacjenta, „proszę się odsunąć – defibrylacja” i strzał, nie zaskoczył, ładujemy drugi strzał nic – nasz manekin niestety nie miał szans przeżycia, w końcu to manekin, ale może kiedyś będziemy potrafili uratować dzieciaki. W II sali ćwiczyliśmy masaże serca i oddechy w mega długich seriach. Już po wczorajszych zajęciach miałam odciski po masażu dorosłych a teraz dojdą jeszcze zakwasy w mięśniach dłoni. Koniec tego, pędzimy teraz na Łazarza, na wykład z psychiatrii, oczywiście wiemy już, że nie zdążymy być na czas, ale w drogę. Dziś tematem były zaburzenia osobowości, także cóż ja innego mogłam robić podczas wykładu, jak nie dopasowywać poszczególne zaburzenia do osób w moim otoczeniu, ale nie martwcie się do siebie też coś dopasowałam. Dobra, teraz krótka przerwa- muszę ją należycie spożytkować- lecę na Grzegórzecką do Okręgu po rachunki za obóz dla moich harcerek. Tak minęło sporo czasu od obozu a ja wciąż go nie miałam na tyle żeby to załatwić. Teraz jeszcze szybka zupa pomidorowa w Centrum Językowym CMUJ - tym razem  angielski. Od tego roku zmieniła nam się prowadząca i jest fatalnie, generalnie cofamy się w rozwoju, a ona pomimo swojego rosyjskiego akcentu poprawia wciąż naszą wymowę. Dobrze chociaż, że połowę zajęć my prowadzimy, także z kamicę nerkową znamy już na wylot. Po zajęciach poszłam z koleżanka do prowadzącego Koła Naukowego z Anestezjologii na dyżur, żeby się coś dowiedzieć, jak mamy się zabrać do pisania pracy naukowej z oddechów agonalnych i CPR. Będzie ciężko póki co, mamy zbierać dane z SOR-ów, Centr Ratowniczych i Oddziałów Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Lecę dalej jeszcze mam w planie zwizytować zbiórkę druhny z kursu zastępowych. Całkiem nieźle jej poszło, choć trochę chaosu też było, w końcu harcerki są szalone i nieprzewidywalne. Rozwiązywałyśmy  między innymi zagadki logiczne. Już za niedługo będę mogła wrócić do domu, ale jeszcze podsumowanie zbiórki z zastępową i wypełnienie arkusza. Prawie jest 20.00 jeszcze tylko wstąpię do taty, ponoć ma dla mnie jakieś pierogi, mniam, mniam. Tata jak to tata, powitał mnie stałym tekstem, że marnieje i chudnę w oczach, więc stwierdziłam, że zrobię mu tą przyjemność i zjem obiad, w sumie to trochę zdążyłam zgłodnieć. Czas wracać do siebie, ciągle w głowię miałam pisanie tego bloga. A tuż po rozpoczęciu pisania rozlała mi się kawa na książki. Ale to nie koniec na dziś, jak już skończę ten post to zabieram się za naukę trzeba trochę ruszyć do przodu z farmakologią i coś się przygotować na medycynę ratunkową, bo jutro ponoć mamy zajęcia z surowym doktorem, który wyzywa od debili. Na całe szczęście jutro nie trzeba jechać na Prokocim z rana, bo tym razem ratunkową mamy na Kopernika – wiec można dłużej spać, ale ta wycieczka mnie nie ominie bo popołudniu będzie pierwsze spotkanie Koła Naukowego Kardiologii Dziecięcej właśnie tam. Czyli jeszcze trzeba przeżyć jutrzejszy dzień, szybko zregenerować siły, bo w sobotę się bawimy na półmetku w Folwarku Zalesie.
 Dobrej nocy wszystkim!


drużynowa 33 KDH „Ognisko wśród skał” im. Emilii Plater
pwd. Joanna Bugajska
studentka IV roku kierunku lekarskiego

A to nasze warunki nauczania J
Ale spokojnie na Prokocimiu już powstają nowiutkie budynki dydaktyczne, skoda tylko, że my nie doczekamy ich komfortu podczas zajęć.

czwartek, 23 października 2014

Byle do następnej kawy

Jesień. Za oknem wita mnie ten kolor szarości, który jednoznacznie wskazuje, że słońca dziś nie będzie. Zwlekam się więc z łóżka nadludzkim wysiłkiem i udaję się na dół, w celu zrobienia pierwszej kawy. Do tej czynności mam podejście prawie rytualne: 3 łyżki ziaren trafiają do młynka, po zmieleniu przez określoną ilość sekund lądują w kawiarce. W tym czasie przeglądam harcerskie maile: znowu trzeba zwizytować jakąś zbiórkę, ktoś pyta o szczegóły dotyczące biwaku, inna druhna zgubiła zadania na stopień. Kawa się zaparzyła, więc przelewam ją do ulubionego kubka w szare pixele, dolewam odrobinę mleka i popijam, głaszcząc kota, który w międzyczasie zjawił się na moich kolanach.
 Godzinę później jestem już na kampusie UJ-tu, w ostatnim momencie wbiegam na wykład z algorytmów i struktur danych. Już po kilku minutach tego żałuję, jak żartują studenci, litera A w skrócie ASD powinna oznaczać anegdoty. Prowadzący raz po raz wraca do czasów kiedy był młodym i genialnym programistą dawno zapomnianych języków, dopiero po upłynięciu połowy czasu przypomina sobie o temacie zajęć. Maciek po prawej stronie przysypia, Maciek po lewej już dawno zaczął w coś grać. Tak, wszyscy moi koledzy mają tak samo na imię.
 Kawa numer dwa: sypana z wydziałowej stołówki. Siadamy z Maćkiem przy stoliku, zakładając, że prowadzący ćwiczenia i tak się spóźni. Faktycznie, kiedy wchodzimy do sali 10 minut później, nadal go nie ma. Zaczynam kodować zadanie dotyczące algorytmu Forda-Bellmana.
 Wyobraźcie sobie, że w muzeum pod Rynkiem zapanowała gospodarka wolnorynkowa i za wstęp do każdej sali trzeba zapłacić osobno. Chcemy wejść do muzeum, obejrzeć konkretną wystawę w sali o podanych współrzędnych, a następnie wyjść, za całą tą przyjemność płacąc jak najmniej. Naszym zadaniem jest napisanie programu, który oblicza najtańszą drogę przejścia, wyświetla jej cenę oraz przez jakie konkretne sale trzeba przejść. Łatwizna - po półtorej godziny program działa.
 Następny punkt programu? Wykład z matematyki dyskretnej. Niestety nie wiem jeszcze, dlaczego ten przedmiot tak się nazywa, ale nie ujmuje mu to ciekawości. Problemy logiczne, kombinatoryka, losowanie monet, kart, szufladek -> same fajne rzeczy. Ciężko mi skupić uwagę przez ponad dwie godziny wykładu, ale notuję prawie wszystko, ponieważ po krótkim okienku (kolejna kawa, moccacino z automatu) czekają mnie ćwiczenia z tego przedmiotu. Niestety bardzo liczy się na nich aktywność, więc wiem, że muszę podejść dziś do tablicy. Mam przygotowane zadanie, ale nigdy nie byłam mistrzem zapisu formalnego. Na szczęście machanie rękami i rysowanie losowych kresek pomogło przekazać to, co miałam na myśli. Po zajęciach wracam do domu (niestety nie bez przygód, wzbogaciłam się w ogromny siniak na nodze, ponieważ jakaś kobieta zahaczyła o mnie parasolem i szarpnęła tak, że przeleciałam pół tramwaju) i podgrzewam przygotowany wczoraj obiad: mac and cheese z dodatkiem dyni. Już po chwili ser przyjemnie się zapiekł i mogę w końcu coś zjeść. Do jedzenia na kampusie nadal nie mogę się przekonać, a na wyprawę do Kauflandu trochę brakowało mi czasu.
 Jeszcze tylko zapisać swoją drużynę na najlepszy termin akcji znicz (niestety Maciek nie zajmował się tym na uczelni, więc wszelkie ewentualne próby przekupstwa spełzły na niczym) i mogę coś poczytać. Dzisiaj wybór pada na kryminał Krajewskiego, idealnie wpisujący się w jesienną aurę. Dobranoc!

pwd. Julią Łucka wędr.
drużynowa 17 KDH Arboretum

środa, 22 października 2014

W poszukiwaniu codziennosci


Nigdy w zyciu nie przypuszczalam, ze ktoregos dnia bede mieszkala w akademiku. W Krakowie jest wszysto czego potrzebuje, wiec dlaczego mialabym go opuscic. Jednak stalo sie- jest poniedzialek, 20 pazdiernika, a ja otwieram oczy i patrze na umywaleczke, ktora wraz z lozkie, biurkiem, szafa i komoda stanowi wyposazenie mojego malenkiego pokoju. Z przerazeniem spogladam na telefon i odkrywam, ze znowu zapomnialam wlaczyc budzik. To oznacza, 50 min, aby sie ubrac, umyc, zjesc sniadanie I odbyc 25 min spacer do depratamentu- challenge accepted. Jakims cudem o godzinie 9 siedze w sali wykladowej i czekam az wykladowca zacznie wtlaczac mi do glowy wiedze zwiazana z matrycami i wektorami.
Dwie I pol godziny pozniej jestem z powrotem w moim pokoju. Z pewnym uczuciem zazdrosci odkrywam, ze kolega z pietra wlasnie wstal I powoli zmierza do lazienki. Szybka wymiana zdan, on pyta sie mnie jak wyklady, ja dowiaduje sie, co dzialo sie na imprezie u kolezanki wczoraj w nocy. Zostawiam rzeczy u mnie w pokoju I biegne na gore, aby przywitac sie z pozostala 10 moich nowych znajomych, ktorych rano oczywiscie nie widzialam. Pukam do kazdego pokoju, polowa z nich jest pusta (w koncu nie tylko ja mam zajecia) z pozostalych witaja mnie usmiechniete twarze.
Jest tu sporo rzeczy, do ktorych musze sie przyzwyczaic.  Przede wszystkim: nigdy nie zamykaj drzwi! Gdy tylko jestes w pokoju zostaw je otwarte, aby kazdy mogl wpasc na chwile. Tutaj kazda najmniejsza czynnosc staje sie spoleczna- wyjscie do sklepu, pranie, gotowanie- zawsze znajdzie sie ktos, kto takze musi ja wykonac, nigdy nie jestes sam.
Powoli zbliza sie czas lunchu. Zbiera sie nas spora grupka, ktora planuje isc do OKB, aby zapchac sie kanapkami i w tym stanie przetwac do kolacji. Po dwoch tygodniach wielka drewniana sala (dokladnia taka jak w Harrym Potterze), w ktorej jemy dalej napelnia mnie zachwytem. Dzis jednak korzystajac z ladnej pogody wybieramy stolik na polu przy rzeczce, po ktorej turysci plywaja gondolami. Podczas jedzenia rozmowa jak zawsze schodzi na angielksa polityke L Kiedys moze bede w stanie zabrac glos w tej dyskusji, na razie tylko siedze I slucham. 
Najedzeni wracamy do domu I udajemy sie pouczyc. Jednak, gdy w jedym miejscu mieszka 12 osob nie jest to wcale proste. Tym razem, nie zwarzajac na zasade otwartych drzwi, wyjmuje ksiazke regualmow, ktorego uzywam jako stopper I zamykam sie w moim pokoju liczac na chwile spokoju. Udalo sie J do piatej nieprzerwanie skupiam sie na nauce.
Godzine przed kolacja stawiam sobie kolejne wyzwanie: musze nareszczie zrobic pranie. Od tygodnia mu nie podolalam. Kolejne podejscie I kolejna porazka, znowu wszystkie pralki zajete. Bede musiala chyba jt wstac o 6 I moze wtedy sie uda.
Po kolacji kazdy z nas rozchodzi sie na spotanie innego stowarzyszenia. Tu jest tyle do wyboru- kazdy znajdzie cos dla siebie. Ja mam dzis w planie udac sie na MUN i wraz z 15 innymi delegatami radzic na epidemia eboli w zachodniej Afryce. Nora I Jasper ida sie wspinac. W czasie gdy Tom postanawia zobaczyc grupe komikow.
Kolo 9.30 spotykamy sie znowu w pokoju Nory, kazdy pijemy hetbate z mlekiem, jemy herbatniki (to takie angielskie :),. Nora lezy na ziemi I stara sie skupic na obrazie, ktory maluje,  kazdy narzeka ile ma pracy, ale jakos nikomu nie jest spieszno do nauki. Ja wlasnie sie aljenuje opisujac, co sie dzis zdarzylo. Mysle, ze juz pozostaniemy w takim stanie az do momentu, w ktorym bedziemy mogli pojsc spac ;P.
Powoli mysle o jutrze: w planie mam wyklady rano, moj pierwszy tutorial, pierwsza sesje squasha, a potem trening wioslarski. Wydaje mi sie, ze minie jeszcze duzo czasu zanim bede mogla opisac “zwykly” dzien. Jest tu tyle rzeczy nowych, poczawszy od codziennych czynosci, ktore sa takie inne, gdy mieszkam sie w akademiku, przez system edukacji, az po cala game zajec pozniej. Moze kiedys uda mi sie wpasc w rutyne, jednak na razie ciesze sie kazda chwila I dosiadczeniem tutaj J.


pwd. Ania Białas wędr.
drużynowa 18 KDH Dudlebowie
obecnie studentka Oxfordu

piątek, 26 września 2014

Wstawaj, szkoda dnia!

8:30...Nieco sobie dziś pofolgowałam i podarowałam trochę więcej snu. Dobra wiadomość - mój brat już wyszedł do pracy, więc nie muszę z nim walczyć o kuchnię ani łazienkę. Mama też już nie śpi – będę mogła w końcu choć trochę z nią porozmawiać. Obie się spieszymy, nie mogąc się nagadać przenosimy konwersacje do małej łazienki, gdzie razem usiłujemy się bezkolizyjnie pomalować. Niezbyt często motywuję się, żeby zrobić sobie makijaż, ale w związku z moim stażem robię jedną z głupszych rzeczy jakie kiedykolwiek przyszły mi do głowy. Otóż, aby zwalczać krzywdzące stereotypy...


...i budować pozytywny wizerunek bibliotekarzy staram się zawsze (poza oferowaniem mojej profesjonalnej pomocy w sprawach przeróżnych) ładniej wyglądać. Makijaż jest, sukienka, sweterek, szalik, czapka, kurtka...wybiegam z domu z książką w ręce. Pewnie i tak zmarznę - niestety klimatyzacja jest zepsuta i cały czas wieje chłodem. Z małymi komplikacjami i krótkim spacerem docieram do MOCAKu, jeszcze parę kroków i znajdę się w bibliotece. Witają mnie uśmiechy Oliwii i Joli oraz Roland – drugi stażysta. Ku mojej radości nie ma na razie dla mnie żadnych pilnych spraw do załatwienia, co oznacza, że mogę się zająć wybebeszaniem internetu w poszukiwaniu informacji na temat zadany mi przez kierowniczkę biblioteki przed jej wyjazdem na urlop. Niedługo wraca, więc dobrze byłoby już coś mieć... chyba wszyscy w muzeum cieszą się, że znajdę wszystko czego potrzebują, bo lubią z tego korzystać ;) Na spokojne miejsce do pracy wybieram wystawę stałą – Bibliotekę prof. Mieczysława Porębskiego, o której piszę pracę magisterską. 

http://www.mocak.pl/biblioteka-mieczyslawa-porebskiego

Właśnie wzięłam się za badanie księgozbioru, kiedy weszły dwie zwiedzające. Zawinięta w koc (tak, jeden sweter, to jednak za mało!) opowiadam im fascynujące anegdoty związane z książkami oraz obrazami profesora, wymachując przy tym rękami jak niezbyt wprawny nietoperz. Wyglądają na zadowolone. Kiedy wychodzą, udaje mi się spisać parę dedykacji (co nie jest łatwe, bo są niewyraźne i po francusku), a tu kolejni zwiedzający. Lubię oprowadzać, ale przecież „porębski” sam się nie zbada! Na szczęście popołudniu jest więcej luzu, mogę więc poświęcić się dalszym zmaganiom z francuskimi sentencjami spisanymi chyba przez samych lekarzy, sądząc z charakteru pisma. Prawdziwą nagrodą okazuje się pierwsza znaleziona przeze mnie wśród książek poważanego profesora dedykacja spisana po polsku: „Grzeczniutkiej Tereni od św. Mikołaja” :) Czas biegnie nieubłaganie, w bibliotece udaje mi się zrobić jeszcze parę rzeczy, a tu już 19:00 i trzeba biec do okręgu! Udaje mi się dotrzeć w całkiem dobrym czasie, a na miejscu spotykam mnóstwo wspaniałych osób, których się nie spodziewałam. Siadamy z Basią i Kasią, aby omówić parę ważnych spraw. Idzie nam całkiem szybko, ale i tak z okręgu wychodzę dopiero po 22:00 – w końcu ktoś musi wspierać biuro Małopolskiej Chorągwi Harcerzy. Ale i tak koniec końców udaje mi się być w domu wcześniej niż zwykle - koło 23:00 :) Biorę się do pracy i nawet nie wiem kiedy i dlaczego robię się dziwnie senna... Koniec końców zasypiam kolo 2:00.

MAMMA MIA, zaspałam! 7:00!!! Biegiem zjadam śniadanie, biorę prysznic, manatki w garść i wybiegam z domu. Punkt 8:00 zjawiam się u niespełna 1,5 rocznego Janka, któremu umilam czas podczas nieobecności Jego rodziców. Dziś jest wyjątkowy dzień – będziemy mogli razem wariować przez całe 10 godzin! Później jest już tylko coraz bardziej wyjątkowo – okazuje się, że ktoś dowiedział się w sekretariacie, iż nie otworzą mojej specjalizacji, muszę więc zdążyć złożyć podanie o przeniesienie na inną dziś do 11:00. Szybko piszemy z Jankiem podanie, na które nie sposób odmówić, po czym ubieramy się ciepło, pertraktujemy podroż wózkiem i ruszamy w drogę. Jankowi nie bardzo podoba się to, że nie może chodzić po autobusie, dlatego wymyślam coraz to nowsze rozrywki, abyśmy względnie bezstresowo przetrwali tę podróż. Po ostatniej przesiadce na szczęście zasypia, mogę więc spokojnie wydrukować papiery i przedyskutować swoją sytuację z dyrektorem instytutu. Jest zgoda na przeniesienie! Zbieramy się, już oboje przytomni i nieco mniej bezstresowi, docieramy do parku, gdzie obserwujemy pracę trzech traktorów przy koszeniu trawników. 

https://www.youtube.com/watch?v=uilwO3QWpQs

Zawsze wydaje mi się to śmieszne, że takie „widowisko” przyciąga tłumy ludzi z wózkami, którzy stoją naokoło przypatrując się całemu procesowi z namaszczeniem. Sama jednak każdorazowo w nim uczestniczę dziękując Bogu za to, że przez chwilę ktoś inny dostarcza rozrywki małemu smykowi ;) Popołudniowy plan zajęć mamy obfity. Wracamy co prawda na obiadek i dwa podwieczorki, trafia się też małe spanie, ale w międzyczasie śpiewamy, tańczymy, ratujemy świat, rysujemy i gramy w piłę. Kiedy o 18:00 wychodzę od Janka biegnę jeszcze na tramwaj i jadę na Dworcową pomóc Szymonowi w wysyłce kresowych paczek, żeby zdążył przed zamknięciem poczty. Kiedy po 20:00 kończymy jeść obiad, dopiero zaczynam odczuwać jak bardzo męczące potrafią być wycieczki na Ruczaj w uroczym towarzystwie i wszelkie inne atrakcje tego dnia. Kładę się tylko na momencik...i kiedy otwieram oczy jest już 21:30! Szymon odwozi mnie do domu – całe szczęście, bo po schodach, wciąż nie do końca przytomna wchodzę slalomem. A tu tyle jeszcze rzeczy do zrobienia! Ale jakoś tak mętnieją, bledną.. rozpływają się spłoszone równym tempem miarowego oddechu...

pwd. Anna Heilman wędr.
wicehufcowa Hufca Zuchowego Kraków - Krowodrza "Tajemniczy Ogród"

p.s. Dla wszystkich fanów ukulele ulubiony kawałek Janka-melomana: Rasputin w wykonaniu The West Cork Ukulele Orchestra

środa, 24 września 2014

Każda minuta się liczy

5:10 Pobudka
5:15 Okupacja łazienki
5:27 Ubieram się
5:30 Aneta (współlokatorka) wyłącza swój okropnie głośny budzik
5:42 Ubieram na siebie dwie warstwy swetrów
5:49 Zabieramy śniadanie z lodówki
5:50 Wychodzimy z mieszkania
5:51 Wracamy się po chleb
5:58 Zakupy świezych drożdzówek
6:03 Marzniemy na przystanku
6:07 Śniadanie w tramwaju 76 kierunek Dworcowa
6:11 Przystanek Bieżanowska
6:18 Autobus 301 kierunek Niepołomice
6:19 Czytanie Więźnia Labiryntu- nie będę Wam polecać
6:47 Przystanek Niepołomice Kościuszki
6:59 Powinien przyjechać autobus 221 kierunek Mały Płaszów
7:02 Nareszcie jest
7:09 Przystanek Niepołomice Kątek
7:10 450 metrowy spacer na miejsce
7:21 Rozgrzewajaca herbata
7:29 Przebranie się w fartuch
7:30 Rozpoczęcie praktyk studenckich
7:31 Mycie zlewek
7:58 Dalej myję zlewki
8:06 Trafił się cylinder miarowy!
8:08 Dalej myję zlewki
8:45 Myję kolbki stożkowe
9:36 Jodometryczne oznaczenie miedzi
9:47 Nastawienie roztworu zawierającego miedź na kolumnę jonitową
10:00 Śniadanie pracowników, ja siedzę na krzesełku obrotowym i się husiam
10:32 Przerwa śniadaniowa dla mnie i Anety
10:33 Gorąca herbata, chlebek, szynka, serek biały, papryka, sałata zielona
11:08 Oznaczenia kwasowości próbek
11:39 Opróżnienie suszarki na szkło laboratoryjne
11:56 Mycie pojemników na nowe próbki
12:12 Podpisanie pojemników, przygotowanie etykietek na paletopojemniki
12:31 Pobranie próbek
13:19 Pomiar pH próbki po kolumnie, oznaczenie kwasowości oraz zawartości miedzi
13:47 Umycie pozostałego szkła laboratoryjnego
14:16 Przebranie się z fartuchów
14:31 Autobus 221 kierunek Mały Płaszów
14:59 Przystanek Mały Płaszów
15:00 Tramwaj lini 70, następnie 703 i 76
15:34 Przystanek Nowosądecka
15:38 Zakupy
15:56 Nareszcie w domu
16:03 Przychodzą Asia z Krzysiem na planszówki
16:13 Smażę pierwszego naleśnika
16:17 Udaje mi się obrócić pierwszego naleśnika podrzucając go
1626 Pierwszy naleśnik ląduje na podłodze...
17:27 Wsiąść do pociągu
18:52 Cytadela
20:14 Time's up
21:12Goście wychodzą
21:18 Nastawienie zmywarki- przynajmniej w domu nie zmywamy
21:20 Bitwa o łazienkę
22:04 Nareszcie w łóżku
22:06 Spać... Zaraz zaraz, czy ja nie miałam jeszcze czegoś napisać?


pwd. Aleksandra Łuszczyńska wędr.
drużynowa 1.SGZ "Podniebna Kraina"

wtorek, 23 września 2014

są ciekawsze rzeczy niż choroba!

Mój dzień zaczął się w nocy. Zimno, leje, gęsta mgła. Stoimy na przystanku autobusowym, który przemienił się w prawdzimy plan filmowy. Z trzech samochodów ekipa filmowa wyciąga cały sprzęt niezbędny do nagrania reklamy "Shell'a". Reżyser krótko przedstawił nam scenariusz i rozmieścił wszystkich. Moja rola polegała na tym, co mi naprawdę dobrze wychodzi – na staniu i rozmawianiu. I tak przez trzy godziny.... “więcej ekspresji! Przesuń się trochę w prawo! Łap światło! Gestykuluj! Lustruj wzrokiem!” i wreszcie.... “Mamy to!”. Kamera jeździłą po specjalnej szynie tam i z powrotem próbując uchwycić wszystko jak najlepiej. Nikt nie był zestresowany, ani nieprzyjemny, widać, że cała ekipa robi to co lubi. I pomimo niezbyt przyjemej nocy (a jeszcze muszę wspomnieć o tym, że poszłam tam prawie bez głosu i z zatkanym nosem) ja także nie czułam szybko upływających godzin!

Zdjęcie: W gronie gwiazd!


Rano już nie było tak świetnie..... musiałam wstać w miarę wcześnie, ponieważ był to ten dzień, który zbliżał się już od pewnego czasu. Dzień, w którym przeba wejść do budynku MORD-u (cóż za nazwa!), aby zaliczyć w końcu państwowy egzamin teoretyczny na prawo jazdy. I chyba nie zbyt dobrym pomysłem był 3-godzinny sen, ponieważ wyszłam z wynikiem negatywnym.... Ale to nic! Była to dopiero pierwsza próba, a wszyscy moi znajomi mówią, ze najlepsi zdają za drugim, trzecim, czwartym, piątym..... razem (oczywiście ich zdanie jest zależne od tego, za którym razem oni pokonali teorię!).
Teraz pozostaje mi jedynie czekać kolejny tydzień :) Może pójdzie mi lepiej! A tymczasem, na pokrzepienie smutku najlepsze.... sushi!

Zdjęcie: I co z tego, że jest północ

To nie koniec tego dnia! Godzina 18, Galeria Kazimierz, Cinema-city. Film “Miasto44”. Film niezwykły, poruszający, z dużą dawką emocji. Film, na którym mawet nie masz ochoty jest pop-cornu, bo w ciszy wyczekujesz tego, co zaraz zobaczysz na ekranie. I jestem przekonana, że film zbierze także dużo negatywnych opinii (m.in. Przez muzykę, która nie każdy pochwali), ale ja musze stwierdzić, że jest to jeden z tych filmów (a “te” filmy można policzyć na palcach jednej ręki), który naprawdę zadziałał na moje emocje, wzruszył, wręcz wstrząsnął. Niektóre sceny nie są “ładne”, są mocne I brutalne. Ale warto wybrać się do kina, by to zobaczyć. Koniecznie.



Taki właśnie był mój dzień :) Zamiast łóżka (do którego namawiała mnie mama, żebym mogła się wygrzać i wyzdrowieć), wybrałam plan filmowy, MORD I kino.

drużynowa 33 KGZ "Leśne Duszki"
pwd. Gabriela Kongstad wędr.

sobota, 13 września 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła...

Jakiś czas temu, kiedy czytałam posty zamieszczone przez wędrowniczki, pomyślałam sobie, że chciałabym móc umieścić jakiś fenomenalny opis mojego własnego życia. Później, niestety, okazało się, że ma to być opis dnia, do którego nie powinno dodawać się żadnych smoków, wulkanów i piratów, więc postanowiłam (a właściwie samo tak wyszło) zrobić coś maksymalnie głupiego.

A wszystko zaczęło się tak:
Po napisanym(jeszcze nie wiem czy zdanym) egzaminie z gramatyki opisowej języka polskiego, postanowiłam pojechać na tydzień do domu. Podróż przebiegła pomyślnie - z Bochni odebrali mnie rodzice i zabrali na wieś. W ciągu dnia tak właściwie nie działo się nic specjalnego. Nuda, nuda, nuda, aż do godziny 18.00 kiedy, jako dobra siostra i córka, postanowiłam pojechać odebrać mojego młodszego brata z chóru. Wpakowałam się do samochodu, ustawiłam lusterka, włączyłam światła, wrzuciłam jedynkę i pojechałam. Nie wiem nawet czy przejechałam 50 m, kiedy na mojej drodze(polnej) pojawił się wielki i bardzo zły TRAKTOR!(prawie jak smok, prawda?). Był czerwony, ubłocony i z wykręconym kołem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie czarny pies, który dokładnie w tym samym momencie postanowił popełnić samobójstwo pod kołami mojego samochodu... Z dwojga złego wybrałam spotkanie z traktorem, czego skutki odczuwam do dzisiaj. Samochód roztrzaskany, rodzice-powiedzmy-średnio zadowoleni i szkło na drodze. Na całe szczęście pies żywy i traktor cały! No ale wracając do brata...
Po tym małym spotkaniu, odebrałam Jaśka i w miarę szczęśliwie wróciliśmy do domu. Oczywiście przyszli wszyscy sąsiedzi, żeby podziwiać nasz "nowy" samochód.

Chciałam o tym opowiedzieć już wczoraj, ale wtedy pisanie szło mi gorzej niż zwykle(a nigdy nie było ono moją mocną stroną), więc wzięłam się za to dopiero teraz. Odłożyłam to z kolei na wieczór, ponieważ wcześniej zaliczyłam rodzinny obiad i porządki. Dopiero dzisiaj, tak naprawdę, doceniłam zupełnie spokojne dni na mojej małej wsi.

Polecam!
Zosia Merecik,
drużynowa 3KGZ "Słoneczna Łąka"

czwartek, 11 września 2014

Wielka Niespodzianka

https://www.youtube.com/watch?v=BgEDYxWvCfM


Właśnie ta piosenka z samego rana powitałam Ola w jej domu. Z pięknym ciastem i wybuchającą świeczką zawitałam z życzeniami.Wszystko to dlatego iż ja zaczynam studia germanistyki a Ola wyjeżdża na studia do Wiednia, wiec jeżyk niemiecki jest naszym nieodłącznym elementem spotkań.
Żadnej niespodzianki nie było bo młodszy brat Oli wszystko wygadał i kazał jej wcześnie wstać aby nie wyglądała brzydko gdy przyjdą przyjaciele w odwiedziny, mimo to Chmielota była szczęśliwa a mi udało się uszczęśliwić kolejna osobę. 

Jak to zawsze bywa cały dzień już toczył się wokół jej urodzin. Wraz z jej klasą zorganizowaliśmy małą niespodziankę. W wielkiej konspiracji kazałam jej pojawić się o 19 ;10 pod bagatelą i nie narzekać. 
Zanim jednak  cała niespodzianka nastąpiła, Syla jak to syla musiała odwiedzić między 15-17 swojego ukochanego instruktora pana Szymona i pojeździć troszeczkę po mieście. ( I powiem wam że dziś szło mi naprawdę świetnie a Szymon był miły jak nigdy) 
Zaraz po jazdach szybciutko udałam się do domu aby zabrać prezent ( tak naprawdę część prezentu bo największa niespodzianka już została ofiarowana w Holandii- polecam własne robione prezenty to się sprawdza jak nic innego. W tym roku wyczarowałyśmy karty do gry z naszymi zdjęciami i wspomnieniami przez całe życie) 

Ale przechodząc dalej , bo sie zanudzicie czytając co robię w życiu. 
Biegnąc pod Bagatelę wskoczyłam na chmielotę od tyłu zawiązałam jej oczy i wsadziłam do tramwaju,nawet nie wiecie jak krzyczała i prosiła o litość, ale nie ma litości. Z zawiązanymi oczami jechałyśmy aż na Lubicz a później z zawiązanymi oczami na moim głosem i klaskaniem musiała iść z Lubicz na Rondo Grzegórzeckie. Trwało to chyba z godzinę a ja miałam zabawę po pachy. 
Na szczęście udało się zanim wepchnęłam ją przypadkowo w szklane drzwi i spadła z krawężnika Ola wiedziała już że to będzie super niespodzianka. 

Zaraz później znalazłyśmy się w mieszkaniu naszej koleżanki a tam wszyscy najbliżsi Oli śpiewają sto lat i dają jej milion prezentów. Kiedy tylko odwiązałam jej oczy myślałam że zabije mnie za ta podróż ona jednak powiedziała ze nigdy nie miała tak pięknych urodzin, a na dokładne na Skypie mogła pogadać z Olga naszą 3 przyjaciółka. 
Gdyby to był koniec tego dnia byłabym nieusatysfakcjonowana. Dlatego też oddając Ole w ręce jej bardzo dobrych znajomych sama opuściłam ich i uciekłam na ulice nieznaną. Tam gdzie wszystko i wszyscy byli mi znani i za którymi bardzo tęskniłam. 
Najlepsi znajomi którzy dostarczają mi tyle energii że nie nigdy nie gaśnie. Tańcząc całą noc taniec towarzyski odpadają mi palce i stóp i boli mnie kręgosłup ale uśmiech przyjaciół gdy się spotkaliśmy po wakacjach był niesamowity. 
Choć powiem wam że ciągle nie radze sobie z niektórymi krokami w tych tańcach a już długo nad nimi pracuje. 

Był to kolejny dzień z cyklu Syla uszczęśliwia ludzi a oni w zamian za to robią dokładnie to samo. Ja podarowałam mojej przyjaciółce najpiękniejsze urodziny dotychczas a moi przyjaciele podarowali mi piękny wieczór w ich towarzystwie.  

Dlatego moja rada na dziś dla was jest prosta uśmiechnijcie się jutro do przypadkowej osoby na ulicy a ja uśmiechnę się kiedyś do was;)) 

pwd Sylwia Domoń wędr ( syla ) 

Nic nie może być normalnie, bo absolutnie wszystko jest super szalone.

To jak spędzam dzień kiedy mam jeszcze trochę wakacji czyli:
  • Syla budzi się około 13 ( chyba że ma jazdy z Szymonem o 9) wtedy wstaje 8;56
  • Około 14 spotyka się z swoja przyjaciółką chmielotą na obiad 
  • 17/18 wraca do domu aby posprzątać i pobyć z rodziną 
  • 20 syla wychodzi po swoja koleżankę Justynę do pracy 

 Zupełnie nudny i bezproduktywny dzień Syli. Choć nie dziś. To prawda z samego rana o 9 miałam jazdy, jak zwykle Szymon mój instruktor spóźnił się około 15 min a później tylko mnie popędzał. Cały czas mówił " Sylwia gazu gazu co tak wolno jedyne 60 na godzinę "
Oczywiście pojechaliśmy na łuk którego absolutnie nie umiem i muszę ćwiczyć jeszcze z 100 razy. 
Zapomniałam o tym że dzień wcześniej a w sumie noc ,wróciłam od mojej przyjaciółki z Holandi więc noc w samolocie nie należała do relaksujących rzeczy, wiec byłam okropnie zmęczona prowadząc auto o 9. 
Skończyłam około 11 i tak też udałam się do mojej koleżanki z kartkami i podarunkami z podrózy. Bo jak większość z was możne wiedzieć jestem największym zbieraczem rzeczy wszelakiego rodzaju. Dlatego też z Holandi przywiozłam sobie milion zupełnie niepotrzebnych rzeczy np ( kolorową smyczka i plecak rodem na ziemniaki. 
Opowiadając wszystkim w Krakowie jak świetnie się bawiłam , nie zwróciłam uwagi która godzina wiec szybko wsiadłam na mojego pięknego białego rumaka ( mój cudny rower ) i pojechałam do domu zrobić mojej mamie obiad i rozdać kolejne prezenty. 

Wieczorem kiedy już rozdałam podarki wszystkim dla kogo były przeznaczone spotkałam się z moją ukochaną przyjaciółka chmielotą z która podziwiałyśmy wszystkich ludzi w okolicach rynku i to co lubimy najbardziej czyli wymyślałyśmy co by było gdybyśmy były aktorkami. 
Dobrze wiedziałam że Ola ( chmeilota) jutro ( 10 września ) ma swoje 19 urodziny. Wiec nie przeciągając naszego spotkania pojechałam na białym rumaku upiec jej tort marchewkowy który uwielbia najbardziej. 

Wiem wiem, ten dzień też był leniwy i cały czas tylko robiłam coś dla swojej przyjemności. No ale jak wszyscy wiemy uwielbiamy sprawiać sobie i innym małe przyjemności. Dlatego też dzień ten zaliczam do wielkiego dnia prezentów i przyjemności dla siebie i pobliskich przyjaciół. 

pwd. Sylwia Domoń wędr.( Syla ) 


poniedziałek, 8 września 2014

Podgórskie gromady poszukujące zaginionych legend..

Dzień zaczął się dość wcześnie.. Trzeba było wstać chwilę po 6, bo o 8 zbiórka pod zuchówką. Ogarnąć się szybko, wziąć co trzeba i lecieć. Na miejscu czekały na mnie już zuchy, przedstawiały się, bo były też te nowe, rozmawiały, zabawiały w kolory. Przyjechała spóźnialska Madzia, więc mogłyśmy wyruszyć na mszę do Idziego. Po drodze spotykałyśmy przeróżne osoby: miłego Pana, który zaczął nam opowiadać historię ruchu zuchowego, ZZ-t Amarany, Wilki, Anię Heilman i można  by jeszcze tak wymieniać i wymieniać..

Wzięłyśmy udział we mszy. Podczas, której Kaja ogarnęła, że nikt nie pojechał rozstawić gry..(!!!) Szybko się zorganizowałyśmy i zadania podjęła się Agata z Olgą. Po mszy w pełnym słońcu czas na chwilę odpoczynku. Każdy głodny, każdy coś. Zaradne Skrzaty piją, Zielone Bractwo je, a Puszward sam nie wie, czego chce. Wszystkie obwarzanki pokupowały, żeby humory nam nie opadły zebrałyśmy się, by zagrać w "Fryzjera". Hela coś marudziła, nie chciała się bawić.

 Kaja dzwoniła do dziewczyn, co z grą - nie odbierały, po tysięcznej próbie się udało, wyruszyłyśmy na kładkę bernatkę. Tam dowiedziałyśmy się, że z wielkiej księgi legend zaginęły strony, bez których nie będzie mogła już ich przekazywać z pokolenia, na pokolenie, zostaną one z biegiem czasu zapomniane. Dostałyśmy mapki z punktami, do których po kolei się udawałyśmy. Wykonywałyśmy różne zadania, a to układałyśmy piosenkę, a to teatrzyk, coś się dowiadywałyśmy od przechodniów, czy rozwiązywałyśmy sudoku. Za każde wykonane zadanie otrzymywałyśmy części legendy. W czasie przejść z punktu, na punkt śpiewałyśmy, znaczy zuchy beze mnie ;p.


 Po wykonaniu zadań spotkałyśmy się w Parku Bednarskiego, gdzie przedstawiałyśmy nasze teatrzyki.


Nastała już nasza godzina, gdzie musiałyśmy się zbierać, lecieliśmy pędem na tramwaj. Każda z nas wróciła z uśmiechem na twarzy. Kiedy dotarłam do domu czekały na mnie maile, za raz miała przyjechała moja siostra Lila (prawie 2 lata). Obiecałam tacie, że się nią zajmę, wtedy nie wiedziałam jeszcze na co się piszę. Brat mnie prosił, żebym Korkiem też się zajęła (druga siostra, 10 lat). Myślałam spoko, da się zrobić. Poleciałyśmy do piaskownicy, pograć w piłę, pobiegać, pozjeżdżać na zjeżdżalni, na lody, bo z "nianią" są najpyszniejsze. ;p Zawiozłyśmy Lilę do taty, trochę mu pomogłam. Podwiózł nas do domu, żeby zyskać czas. Wbiłam na maila, zjadam w końcu coś innego niż lody, odpisywałam wszystkim po kolei: rodzicom, harcerką, szkole. Oooo, szkole. Nie było mnie dwa dni (zaciąg), a tu już sprawdzian... Wypełniam dokumenty, liczę, analizuje wskaźniki, opisuję je, zajmuje się pasywami, aktywami. Zegarek piszczy, wybija pierwsza, ciężkie życie przyszłego ekonomisty się kończy, czas na zasłużony odpoczynek!

P.S. Teraz posiadamy aparat, który robi nam piękne zdjęcia, nieco więcej z gry można zobaczyć tutaj: https://drive.google.com/folderview?id=0B3Vz4zXp6FUuWU50ZXVBblJjNjA&usp=sharing zapraszamy! :)



pwd. Marta Zając wędr.
drużynowa 3 PgGZ "Zaradne Skrzaty"
Hufiec Zuchowy Kraków-Krowodrza "Tajemniczy Ogród"





piątek, 5 września 2014

Białystok+Zabrze+Sosnowiec +Kraków = 2 dni+1200 km

Ostatnio w ciągu dwóch dni musiałam odbyć podróż do Białegostoku i z powrotem a potem następnego dnia do Zabrza. A wszystko dlatego, że postanowiłam studiować poza Krakowem.
Zaczęło się pobudką o 3 rano we wtorek, na szczęście jechałam autem, ale i tak, kto normalny wstaje o takie godzinie. Przed nami ponad 500 km. Jedziemy i jedziemy, nic szczególnego się nie dzieje do czasu postoju gdzieś niedaleko Mińska Mazowieckiego. Zatrzymaliśmy się na postój. Poszłam rozprostować kości do pobliskiego lasu, a tam moim oczom ukazał się piękny i dorodny Kozak (grzyb). Posiadając wrodzony instynkt grzybiarza nie mogłam poprzestać jedynie na jednym okazie, szybko zwołałam tatę i razem udaliśmy się w las. Po 30 minutach mieliśmy już 2 pełne siatki. Uzbierać mogliśmy więcej, ale że jako jeszcze kilka godzin drogi przed nami musieliśmy kontynuować podróż. Do Białegostoku dotarliśmy ok godziny 11. Zrobiliśmy krótkie rozeznanie i podjechaliśmy pod Uniwersytet Medyczny w Białymstoku, który nazywa się Pałacem Branickich i rzeczywiście wygląda jak pałac! Z tyłu znajduje się piękny ogród! Aż żal  opuszczać taką piękną uczelnię!



Naszą uwagę zwrócił protest rolników z Podlasia, który miał też miejsce tego dnia. Pod Urząd miasta, który znajdował się niedaleko zjechało się wiele rolników  w przeróżnych maszynach. Ich celem chyba było również utrudnienie oddychania ludziom, ponieważ zwieźli coś, co tak przeraźliwie śmierdziało! Tak czy siak, mieli chwytliwe hasła demonstracyjne


  No ale trzeba było już wyjeżdżać, ponieważ wszystkie ważne dokumenty zabrane. Opuściliśmy Białystok ok. 14 i na 22 dopiero byliśmy w domu, bardzo zmęczeni. Ale to nie koniec, bo następnego dnia z rana wyruszyłam w kolejną podróż tym razem do Zabrza. Jest pięknie, nie ma korków, jedziemy autostradą. Mogłoby tak zostać gdyby nie obraz jaki nam się ukazał - wszędzie jakieś wysokie budowle, pomniki górników, odpadające tynki, szaro i buro. Piękny Białystok zamieniłam właśnie na coś takiego tylko dlatego, że bliżej do domu i znajomych.  Po odnalezieniu dziekanatu wydziału lekarsko-dentystycznego oddałam wszystkie dokumenty. Potem udałam się zapoznać z"dzielnią", przeraził mnie fakt spędzenia tam 5 lat. Ale myślę, że nie będzie tak żle, bo w sumie i tak nie będę miała czasu aby robić coś poza nauką. No ale nie byłabym sobą gdybym po drodze wracając do Krakowa nie wstąpiła do Fashion Outlet, który znajdował się w Sosnowcu. Oniemiałam gdy tam weszłam, wszystko skojarzyło mi się z ulicą Pokątną i Harrym Potterem.


Żeby sobie w końcu odpocząć i rozprostować kości zaraz po powrocie ze Sląska udałam się na odprawę szczepu. No i koniec opowieści :P

Małgorzata Boligłowa
drużynowa 13 KGZ "Gromady Libuszy"

wtorek, 2 września 2014


Wiele osób, które już dawno skończyły szkołę twierdzi, że 1. września wzbudza w nich mnóstwo wspomnień i żałują, że nie mogą tego dnia w biało - granatowym stroju galowym udać się na rozpoczęcie roku. Ja chyba ten etap już zamknęłam i udałam się dalej bez większych sentymentów :) Niemniej jednak w drodze do pracy spotkałam mnóstwo uczniów ewidentnie udających się na szkolne uroczystości. Niech jednak będzie od początku.
Rano udało mi się wstać w miarę sprawnie i wyjść z domu, żeby przebiec moją standardową trasę, która świetnie sprawdza się rano - z domu do ul. Armii Krajowej Młynówką Królewską.

01

Tego dnia chyba nie byłam w najlepszej formie, bo czas, w którym pokonałam ten dystans był kiepski. W miarę szybko więc wykąpałam się, zjadłam śniadanie, odpisałam na kilka maili i ruszyłam do pracy. Kilka godzin (na szczęście już nie 8 jak w poprzednim miesiącu) spędziłam na nieskomplikowanych pomiarach fizykochemicznych. Po pracy trochę zestresowana wybrałam się do ulubionego sklepu papierniczego zuchmistrzyń w Księgarni Naukowej, żeby kupić prezent urodzinowy dla siostry. Sklep był przepełniony rodzicami z dziećmi wybierającymi okładki zeszytów, piórniki, kupującymi nowe pióra, bo "stare już cieknie". Najgorszy dzień jaki mogłam wybrać na kupowanie prezentu w takim sklepie! Niemniej jednak po 30 minutach przeciskania się między ludźmi i telefonicznych konsultacji z bratem wybraliśmy srebrne pióro, które Agata jutro dostanie z okazji urodzin. W drodze na wydział spotkałam mojego brata i zaczęłam żałować kasy, którą wydałam na rozmowę z nim - mógł przyjść 10 min. wcześniej i sporo bym zaoszczędziła. Trochę chyba za mało zastanawiam się nad korzystaniem z telefonu, robię to bardzo bezrefleksyjnie. Dostaję jakiegoś smsa z czymś ważnym to oddzwaniam, dostaję maila z czymś ważnym to dzwonię, a potem myślę sobie, że to może nie było aż tak pilne? Niemniej jednak wróciliśmy do księgarni, żeby kupić drugą część prezentu - kalendarz. Potem idąc w dół Krupniczą dotarłam do Wydziału Chemii gdzie nie było kompletnie nikogo, poza grupką ludzi z I roku, którzy zdawali jakieś zaliczenie i panami remontującymi pracownie. Niemniej jednak biblioteka była już otwarta, więc wpadłam pożyczyć "Elementy krystalografii chemicznej i fizycznej", bo jeszcze to mnie czeka w tym tygodniu. Po powrocie do domu nie było zbyt wiele czasu, bo musiałam szybko ogarnąć się i jechać na mianowania. W miarę sprawnie spakowałam prezenty dla nowomianowanych przewodniczek, przebrałam się w mundur i pojechałam w miejsce, z którego wyjeżdżałyśmy na kolonię. Tam czekały już na mnie trzy podgórskie drużynowe, które chwile wcześniej tworzyły grę dla zuchów na rozpoczęcie roku harcerskiego. Zgarnęłam Martę do samochodu, a zaraz potem dołączyła do nas Syla, podekscytowana tym, że będzie mogła patrzeć jak zmieniam biegi. Dojechałyśmy do Fortu dosyć wcześnie i wzięłyśmy udział w super ognisku o ostatnich 10 latach naszej chorągwi. Po części przygotowanej przez Olę i Olgę odbyły się mianowanie naszych nowych przewodniczek: Marty Zając i Zosi Merecik, a także dwóch bliskich memu sercu zuchmistrzyń ze Skarżyska: Agaty Świątek i Ady Filipek. Razem z ekipą z hufca i zuchmistrzyniami, które przebyły 150 km, żeby dotrzeć na mianowania wróciłyśmy z ogniska ściśnięte w mikrosamochodzie, który część z Was zna z kolonii w Pisarzowej. Zaskoczona ilością nieodebranych połączeń (15) i wiadomości (8) zaczęłam po kolei oddzwaniać do koleżanek ze studiów, które nie miały jak zanieść zaświadczenia lekarskiego na uczelnię, instruktorek z Wichrów, które w nerwach siedziały na wyborach szczepowego, mojego narzeczonego, który zostawił gdzieś swoje buty do biegania, a w niedzielę startuje w triathlonie i  Zuzy Radziszewskiej, która nie mogła uwierzyć, że może już być drużynową. Po ostatnim telefonie Agi, ogarnęłam jeszcze kilka rozdziałów z faz krystalicznych i to byłoby na tyle tego dnia. Specjalne pozdrowienia dla wszystkich, którzy tego dnia do mnie dzwonili i nie odebrałam :)

phm. Karolina Kapica HR
hufcowa Hufca Zuchowego Kraków - Krowodrza "Tajemniczy Ogród"

wtorek, 1 lipca 2014

Boys Scouts of America

Udało się wreszcie upragniona przerwa.
Ten tydzień zaczął się wyjątkowo pracowicie mimo, że jest tylko 149 uczestników.
Niestety pracujemy w okrojonym składzie tzn.w 3 osoby.
Ale zacznijmy od początku...
Właśnie zaczał się drugi tydzień mojego pobytu i pracy w Stanach Zjednoczonych na obozie skautów, wszystko w ramach studenckiego programy "Camp America". Najpierw 9 tygodni pracy, a potem czas na zwiedzanie do wygaśnięcia wizy czyli ponad miesiąc.




Camp Falling Rock położony jest w centralnej części stanu Ohio ok.50 mil od stolicy stanu Columbus.
Jest to stanica "Boys Scouts of America", ale na szczęście jest tu około 20 kobiet/dziewczyny w obsłudze więc nie jest tak źle. Pracuje na obozie w ramach staffu kuchennego na zaszczytnej pozycji asystent kucharza.
Obozy drużyn odbywają się tu w ramach tygodniowych turnusów czyli odmiennie niż nasze harcerskie, do tego każda drużyna ma przydzielonego członka obsługi obozu, który będzie z nimi mieszkał w podobozie ( namioty wojskowe 2 osobowe) i pełni rolę patrolowego (niepełnoletni) przez cały tydzień. W sobotę obóz się kończy, a od niedzieli zaczyna się nowy turnus i patrolowych trafia do innej drużyny.
Każdy dzień tygodnia jest dniem czegoś np. Wtorek to dzień filmowy czyli wieczorem oglądamy stare filmy w obozowym amfiteatrze, środa to dzień odwiedzin Rodziców,Pizzy oraz basenowego party dla całego obozu. Skauci mają do dyspozycji szereg aktywności zaczynając od wspinaczki kończąc na strzelnicy sportowej.
Dzisiaj miałam przyjemność uczestniczenia w zajęciach z łucznictwa. Nie umywa się do strzelania z muszkietu na proch, ale i tak było fajnie.
Mój dzień zaczął się jak zawsze od 5.40 gdy razem z Magdą (moją współlokatorką-też Polką) wstałyśmy. Potem szybkie przygotowania i  "zwarte i gotowe" zatoczyłyśmy się do pracy, wciąż myśląc o upragnionej sobocie (jedyny wolny dzień) i ostatnim weekendowym wypadzie do ZOO.
Na szczęście w tym tygodniu jest tylko 149 osób (w tamtym było ponad 320) na campie więc wszystko na dzisiaj i jutro przygotowałyśmy w 3 h.
Posiłki serwujemy 3 razy dziennie 8,12.30 i 18. Obowiązkowym pkt każdego posiłku jest obsługa serwisantów złożona z wychowawców-patrolowych,którzy sami wcześniej ustalili sobie grafik na całe 6 tygodni (3 tyg.spedzę jeszcze na obozie żydowskim w Pensylwanii).
Wydanie posiłku trwa ok. 20 min wliczając dokładkę i "ostatni dzwonek". Wszystko wygląda jak na typowym amerykańskim filmie 2 kolejki , tacki i serwujący w siateczkach na włosach ( wyjątkowo nietwarzowe szczególnie dla brodatego faceta, który musi mieć ją zarówno na włosach jak i brodzie) nakładający jedzenie.

Uporałyśmy się już ze zmywaniem, uzupełnianiem baru sałatkowego i upieczeniem 6 ciast (cynamonowo-kawowego, yellow cake i brownie każde po dwie blachy) mamy 2 h czasu wolnego, płotem kolacja i stos zadań do wykonania poczynając od upieczenia kotletów po uzupełnienie beczek z ponczem i wodą. Dzień pracy kończy się ok.20 wliczając 2 krótkie 10-15 min przerwy na posiłek i dłuższą nieraz 2,5 h przerwę po lunchu wszystko w zależności od ilości przygotowań na następny dzień. Praca jest męcząca bo przewidziana dla min.4 osób a jest nas 3, bo 2 kucharz Chace musiał jechać do domu do Kentucky na wizytę u lekarza.
Tak wyszło, że na obozie jesteśmy w obsłudze jedynymi cudzoziemkami. Ma to swoje ogromne plusy , bo czy chcemy czy nie musimy używać angielskiego do komunikacji ze światem i l uznajemy USA z pierwszej ręki zwłaszcza dzięki ekipie ratowniczej, która jest w podobnym wieku i wszędzie nas wożą samochodem (inaczej tutaj się nie da, bo lasu autobusy nie jeżdżą, a najbliższe miasteczko jest oddalone o 11 mil).

Muszę kończyć, bo chciałam jeszcze zadzwonić do domu i pójść nad jezioro popływać canoe, a potem znów do roboty.

pwd. Beata Ramza- Ożóg
drużynowa 5. p. ChDH "Skrzydlate"

sobota, 28 czerwca 2014

Sobota ze spotkaniami

Dziś Rada Naczelna. Pierwsza w tej kadencji. Biorę udział w jej posiedzeniach z urzędu – jako naczelniczka.



Rozmawiamy o tym, jakich zadań chcemy się podjąć w ramach pracy Rady, powołaliśmy trzy komisje – takie jakby zastępy do realizacji poszczególnych tematów: statutowo-regulaminową, finansowo-gospodarczą i reformy struktury ZHR.



Dyskusja dotyczy również zadłużenia okręgów ze składkami, które przeznaczane są na finansowanie działania okręgów, a do budżetów GK w tym roku ze składek wpłynęło 240zł (dla harcerzy) i 0zł (dla harcerek) i 1% z 2012. Żyjemy z oszczędności i własnych pożyczek.

Zatwierdziliśmy bilans Związku.



Do składu naczelnictwa mają dołączyć hm. Renata Adrian-Cieślak i hm. Izabela Glesmer.
Bo to Rada zatwierdza skład. Kandydatura obu druhen została zatwierdzona.




Omawiane są też zmiany w umundurowaniu planowane w Organizacji Harcerzy. Jest już opracowany program pielgrzymki ZHR do Częstochowy 12-14 września - w tym roku będzie wędrówka - jak na pielgrzymkę przystało - mogę je z czystym sercem polecić wszystkim drużynom, a zwłaszcza ZZom. Wędrowniczki będą miały swój program o zdecydowanie podwyższonym poziomie wędrowania - a raczej obniżonym, bo planowane jest zejście do jaskiń. 



Warto podkreślić, że mamy dziś bardzo ładną frekwencję – z 36 osobowego składu Rady Naczelnej brakuje tylko 5 członków dziś.
W planie obrad mamy jeszcze przedstawienie aktualnych przygotowań do zlotu Jutro Powstanie. Wiecie, że zgłosiło się nas do udziału 2300? Niestety część nie dotrzymała terminów wpłat lub potwierdzenia zgłoszeń, ale wierzę, że wyciągnie wnioski z tych spóźnień.


Spotkanie zostało zorganizowane w Pałacu Kultury i Nauki na 20 piętrze.



Moim sąsiadem z ławki jest hm. Mariusz Ossowski z Gdańska. Druh Mariusz serdecznie pozdrawia czytelników bloga, a w szczególności czytelniczki.


Wieczorem mamy w planie jeszcze posiedzenie Naczelnictwa. Jak będzie sieć na Litewskiej to załączę zdjęcia i z tego spotkania.

hm. Katarzyna Bieroń
Naczelniczka Harcerek