Jesień. Za oknem wita mnie ten kolor szarości, który jednoznacznie wskazuje, że słońca dziś nie będzie. Zwlekam się więc z łóżka nadludzkim wysiłkiem i udaję się na dół, w celu zrobienia pierwszej kawy. Do tej czynności mam podejście prawie rytualne: 3 łyżki ziaren trafiają do młynka, po zmieleniu przez określoną ilość sekund lądują w kawiarce. W tym czasie przeglądam harcerskie maile: znowu trzeba zwizytować jakąś zbiórkę, ktoś pyta o szczegóły dotyczące biwaku, inna druhna zgubiła zadania na stopień. Kawa się zaparzyła, więc przelewam ją do ulubionego kubka w szare pixele, dolewam odrobinę mleka i popijam, głaszcząc kota, który w międzyczasie zjawił się na moich kolanach.
Godzinę później jestem już na kampusie UJ-tu, w ostatnim momencie wbiegam na wykład z algorytmów i struktur danych. Już po kilku minutach tego żałuję, jak żartują studenci, litera A w skrócie ASD powinna oznaczać anegdoty. Prowadzący raz po raz wraca do czasów kiedy był młodym i genialnym programistą dawno zapomnianych języków, dopiero po upłynięciu połowy czasu przypomina sobie o temacie zajęć. Maciek po prawej stronie przysypia, Maciek po lewej już dawno zaczął w coś grać. Tak, wszyscy moi koledzy mają tak samo na imię.
Kawa numer dwa: sypana z wydziałowej stołówki. Siadamy z Maćkiem przy stoliku, zakładając, że prowadzący ćwiczenia i tak się spóźni. Faktycznie, kiedy wchodzimy do sali 10 minut później, nadal go nie ma. Zaczynam kodować zadanie dotyczące algorytmu Forda-Bellmana.
Wyobraźcie sobie, że w muzeum pod Rynkiem zapanowała gospodarka wolnorynkowa i za wstęp do każdej sali trzeba zapłacić osobno. Chcemy wejść do muzeum, obejrzeć konkretną wystawę w sali o podanych współrzędnych, a następnie wyjść, za całą tą przyjemność płacąc jak najmniej. Naszym zadaniem jest napisanie programu, który oblicza najtańszą drogę przejścia, wyświetla jej cenę oraz przez jakie konkretne sale trzeba przejść. Łatwizna - po półtorej godziny program działa.
Następny punkt programu? Wykład z matematyki dyskretnej. Niestety nie wiem jeszcze, dlaczego ten przedmiot tak się nazywa, ale nie ujmuje mu to ciekawości. Problemy logiczne, kombinatoryka, losowanie monet, kart, szufladek -> same fajne rzeczy. Ciężko mi skupić uwagę przez ponad dwie godziny wykładu, ale notuję prawie wszystko, ponieważ po krótkim okienku (kolejna kawa, moccacino z automatu) czekają mnie ćwiczenia z tego przedmiotu. Niestety bardzo liczy się na nich aktywność, więc wiem, że muszę podejść dziś do tablicy. Mam przygotowane zadanie, ale nigdy nie byłam mistrzem zapisu formalnego. Na szczęście machanie rękami i rysowanie losowych kresek pomogło przekazać to, co miałam na myśli. Po zajęciach wracam do domu (niestety nie bez przygód, wzbogaciłam się w ogromny siniak na nodze, ponieważ jakaś kobieta zahaczyła o mnie parasolem i szarpnęła tak, że przeleciałam pół tramwaju) i podgrzewam przygotowany wczoraj obiad: mac and cheese z dodatkiem dyni. Już po chwili ser przyjemnie się zapiekł i mogę w końcu coś zjeść. Do jedzenia na kampusie nadal nie mogę się przekonać, a na wyprawę do Kauflandu trochę brakowało mi czasu.
Jeszcze tylko zapisać swoją drużynę na najlepszy termin akcji znicz (niestety Maciek nie zajmował się tym na uczelni, więc wszelkie ewentualne próby przekupstwa spełzły na niczym) i mogę coś poczytać. Dzisiaj wybór pada na kryminał Krajewskiego, idealnie wpisujący się w jesienną aurę. Dobranoc!
pwd. Julią Łucka wędr.
drużynowa 17 KDH Arboretum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz