Po czterech
intensywnych dniach na uczelni nastało wolne. W takie dni jak dzisiaj nie wiem,
w co włożyć ręce. W pokoju bałagan (nie brud, tylko po prostu nieład), który
powstał przez ciągły bieg i pośpiech, a poza tym uporczywie machają mi ręką
przed nosem: pranie do zrobienia, maile do odpisania, wiadomości do
odpowiedzenia, ciuchy do prasowania, rzeczy do zszycia…- nie mówiąc już o
sprawach związanych stricte ze studiami.
Dzień
zaczynam od kawy. W łóżku i z laptopem na kolanach. Zabieram się za maile –
harcerskie i nieharcerskie. Kiedy w skrzynce widzę już światło i czuję się
trochę „odgrzebana”, w ramach relaksu i
rozpędu oglądam wczorajszy odcinek „Mówiąc Inaczej” – jeśli ktoś jeszcze nie
odkrył tego kanału na youtube, to polecam – nie tylko polonistom! J
W
międzyczasie dzwoni mama. Pyta co słychać, wymieniamy się wieściami, rozmawiamy
o wakacjach, których część zamierzamy spędzić wspólnie. Myśl o wyjeździe w
odległe miejsce napawa optymizmem, jednak zanim to, to jeszcze czeka mnie sporo
wyzwań – najbliższe dwa miesiące zapowiadają się pracowicie.
Następnie
porządkuję pokój, zrywam bzy do flakonu. Nastawiam pranie, prasuję ubrania, pozbywam
się plamy wosku ze spódnicy i wykonuję wszystkie inne prozaiczne czynności,
których w tym tygodniu już nie zmieściłam między uczelnią a błogim snem.
Kiedy jestem
bliżej niż dalej w tego typu zajęciach, idę do mieszkającej obok babci na
obiad. Siedzimy potem chwilę, rozmawiamy. Później wracam, kończę swoje mało
ważne sprawy w postaci wieszania prania na sznurek i postanawiam wziąć się za
rzeczy ważniejsze: przygotowywanie się na zaliczenie z literatury powszechnej
(do opracowania 22 pozycje) oraz praca nad korektą książki. Za stanowisko działań
obieram drewnianą ławkę pod wierzbą.
Pracuje się
przyjemnie – wreszcie czuć słońce i oczy cieszy wszędobylska zieleń, a poza tym
robię to, co lubię. Po tym się chyba poznaje, że trafnie wybrało się ścieżkę
rozwoju, kiedy zajęcia z nią związane nie męczą, ale są odpoczynkiem, czymś co
chce się robić. I mam takie szczęście, że posiadam w życiu sporo takich rzeczy.
Spędzam tak
około dwie godziny, potem robię przerwę na podwieczorek, żeby następnie
przenieść się w inne miejsce.
Przy biurku
kalkuluję ile jeszcze książek zostało mi do przeczytania oraz uzupełniam tabelę
(której fragment widać na zdjęciu) o zadania na poszczególne przedmioty z
przyszłego tygodnia i zastanawiam się kiedy to wszystko zrobię.
Wieczorem
dzwoni kuzynka Agnieszka i razem z kuzynem Bartkiem idziemy na spacer. Zdradzę
tylko, że są to najdzielniejsze i najbardziej pogodne osoby, jakie znam –
pokonali ostatnio niemałe trudności. Spacerujemy wcale nie tak powoli - mimo,
że Bartek porusza się na wózku, to i tak nic sobie z tego nie robi i śmiga jak
rakieta J Odkrywam z nimi na nowo krętą
uliczkę, w której nie byłam od roku i stwierdzam, że to najładniejsze miejsce w
okolicy.
Po powrocie
robi się już ciemno – zbieram i składam pranie oraz zaczynam pakować się na
Zlot Chorągwi – wyruszamy tam jutro z samego rana.
Jestem z
siebie dumna, że przygotowałam wszystko wcześniej (To znaczy zależy, co dla
kogo oznacza: „wcześniej” – ja mam bardzo często doświadczenia, że 10 minut
przed wyjściem szukam menażki i latarki, więc dzisiaj, dla odmiany, stanęłam na
wysokości zadania, chociaż i tak mój tata komentując żale, że nie wiem, gdzie
mam pokrowiec od śpiwora stwierdził, że robię zawsze wszystko na ostatnią
chwilę. Tata nie wie, co oznacza u mnie ostatnia chwila J Nie wiem jak to się dzieje, ale tak
na tym wychodzę, że nigdy o niczym nie zapominam).
Tak oto
kończy się dziewiąty dzień maja - w pokoju pachnie bzem, a ja kończę wpis na
blog. Pozdrowienia
i do zobaczenia (z niektórymi na Pogórzu Rożnowskim) ! J
pwd. Paulina
Żak wędr.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz