sobota, 30 listopada 2013

O telefonach, przypadkach, kawie, ogniu, mitsubishi, czyli o wiecznej przygodzie...

Czwartek. Dziś dzień zaczął się o drugiej... (Ten poprzedni skończył się lekko po północy.)


Dzwonił telefon,  obudziłam się w nieswoim łóżku. Nie wiem gdzie jestem, panuje ciemność. Zapalam lampkę. Dookoła nie moje, a jakby znajome  ściany.


Ktoś w słuchawce mówił, że była gastroskopia, że przełyku etc.  Próbuje zrozumieć...


Zakładam mundurek (taki niebieski, zielony) i idę. Monitor, ciśnienie leci, tętno rośnie...  Sonda, krew, osocze, płyny, leki i przyjęcie do kliniki... Jest piąta. Ciśnienie znów spada, morfologia, krew się wchłania, cewnik, diureza i tak dalej.  Jest 6.40 włączam ekspres, prysznic (w towarzystwie przyjaciół o wielu kończynach - ale póki co lepszego się nie dorobiliśmy). Wracam, zapach kawy się roznosi, kilka łyków; raport, wizyta, zlecenia, badania, kroplówki, nuda. Emocje powoli opadają,zmęczenie mnie dopada. Znów gorzej, już kto inny walczy. Prócz tego (a raczej "aż tego" dyżur spokojny), nie operowaliśmy, choć całą noc trwa walka.  8.30 - przychodzi szef, zaczynamy odprawę. Omawiamy sale, przyjęcia, zabiegi.  Ktoś wbiega, wzywa patrol,  resuscytacja. I to rytmiczne pikanie w mojej głowie. Co jeszcze można było? Czy wszystko? Kolega mówi, że nic więcej nie można, nie da się, trzeba poczekać. Rozchodzimy się do zajęć... Dzwoni telefon, zespół idzie na blok. Ktoś opowiada coś śmiesznego, ktoś pyta o stan pacjenta. To już jest trochę poza mną. W mojej głowie układa się plan na dzisiejsze przedpołudnie: poczta, Urząd Miasta, plany pracy, rozmowy z instruktorkami... Mam czas do 14.00. Uderza mnie podmuch zimnego powietrza, mżawka i przenikliwy listopadowy chłód. Myśli, że może trzeba inaczej, wolniej... Myśleć mi się nie chce.  Pali się rezerwa - to jeszcze stacja benzynowa. Wsiadam, samochód się nagrzewa, robi się ciepło i błogo. Za błogo i za ciepło, no to radio na cały głos, szyba na dół... i Kaczmarski. Tankuję do pełna. Chcę zapłacić i mówię "benzyna z sali nr 6". Sprzedawca się śmieje, ale rozumie, pyta o dane do faktury. Wszystko jasne: Indywidualna Praktyka Le...


W mojej głowie w jednym momencie burzy się plan działań na dziś... ( Zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia jak mawiają u mnie w pracy). Jadę do Bibic, siadam w fotelu i już mnie nie ma.... Znowu telefon budzi mnie ze snu, tym razem ściany znajome choć już nie moje, dzwoni  pani z Biura Obsługi Abonenta. Wykorzystuje mój brak nieuwagi i luki w racjonalnym myśleniu. Tak staję się właścicielem nowiutkiego telefonu Sony L1 czy jakoś tam. Dobrze, że da się z niego dzwonić bo ta reszta i tak się nie przyda...


O 14 zaczynam kolejny dyżur ale tym razem pełny spokój - porządkuję dokumentacje, przygotowuję wypisy, idę na wizytę i czekam, czekam, czytam plany, myślę co trzeba zrobić. No właśnie zbiórka hufcowych w piątek 6.12. Jeszcze musimy dograć parę spraw z Esterą.. Trzeba zrobić komendę... Tylko kiedy?


Na przyszłą środę mam referat, czytam artykuł. Otwieram wytyczne, zaczynam pisać. Jutro przychodzi chora do zabiegu. Trzeba się przygotować, zastanowić, może oszczędzający i koniecznie zamówić "intrę". Znów telefon, kogoś boli brzuch, ale to nie wyrostek, na OIOMIE jest chory z wypadku, trzeba założyć drenaż... Idę. Założy kolega, który jest ze mną na dyżurze. Wracamy do siebie, przykładam głowę do poduszki, znów myślę o zbiórce hufcowych, że miałam zadzwonić... Odpływam, dzwoni telefon - tym razem budzik.


Znów obce łóż,ko, obce ściany ale takie znajome, kawa się parzy, ludzie się schodzą, jest 6.30 i znów pełnia życia, jak na Marszałkowskiej o 12 w południe. Chora z rakiem piersi nie przyszła, zmiana planu, mam dwie godziny na dokumenty, potem kawa u pielęgniarek (dzięki tym kawom jestem na bieżąco jeśli chodzi o seriale: np. Alicja, to jakiś chirurg z Torunia, znów jest z Maxem i nie wyjeżdża do Warszawy; Agata broni policjanta, a Roman jadł jakieś ciastka z marihuaną). Dzień jak co dzień -  opatrunki, chory wychodzi i trzeba mu powiedzieć, co mu wolno jeść, jak zmieniać opatrunek, kiedy do kontroli. Ktoś kogoś szuka, ktoś jest na bloku... Dzwoni komórka: "tak wytnę znamię, tylko skierowanie jest potrzebne", "tak, skręcona noga, to przyjedź jestem do 14.00, pewnie skręcenie", "trzeba Ci zeszyć ranę? to zeszyję". Jeszcze konsultacja na SORze. Aha! Odprawa popołudniowa i już prawie weekend. Jeszcze dwie godziny.  Już nie mogę się doczekać.  Dziś impreza jak za dawnych lat. Aha, idziemy z Tomkiem do zabiegu,  tracheostomia u tego z wypadku, z wczoraj, o 15.00. Zamówiliśmy obiad, zjemy zimny, zostawiamy pieniądze. Na szczęście to sushi. Jest 18.00.


Choćby nie wiem ile było pracy, to i tak nadchodzi ten moment, kiedy wsiadam do mitsubishi,  wracam do domu, zamykam drzwi, włączam ekspres ( ten wspaniały, co parzy najlepszą kawę na świecie), rozpalam w kominku, siadam w fotelu, patrzę w ogień i tęsknie za obozem, zapachem ogniska, sosny i trawy... ( Przecież cały rok się męczymy, żeby móc pojechać na obóz?!) I coś od dwóch lat obiecuję sobie, że jadę do Ewy do Stanów na wakacje, że może Toscania albo obiecany  mojej mamie Izrael... Lecz i tak już wiem, że wyjdzie jak zwykle...


Tylko dzisiaj jest szczególny piątek ... prysznic, szybka regeneracja, kawa, fryzjer...


Znów jest impreza. Po 10 latach spotkamy się z całą grupą ze studiów. Prawie wszyscy (z wyjątkiem naszej starościny) mieszkamy w Krakowie. Czasem się widujemy, załatwiamy sprawy zawodowe, ale wspólnie jak za starych czasów, jakoś nigdy nam nie wyszło (dwa lata temu było ognisko na kursie podharcmistrzyń, ale dziś już nic nie przeszkodzi). Wpisuje w GPS i jadę... Piękne osiedle, dzwonek, trochę się zastanawiam czy my mamy jeszcze coś wspólnego...


Minęło kupę czasu, a my wciąż piękni i młodzi. Jakbyśmy właśnie zdali kolejny egzamin i jechali oblewać na imprezę do Brzączowic...  Dziś też u Asi, choć standard jakby luksusowy. Teraz mamy domy, mieszkania, własne samochody, dorobek zawodowy - jednego docenta w grupie i ordynatora, v-ce ordynatora, wszyscy jesteśmy specjalistami, ale ludzie tacy sami... Tylko tuje urosły... Ogień zamknęliśmy na chwilę w kominku, a zamiast gitary było pianino (takich co na nim grają też mamy).


I tak weekend skończył się o 5 rano tym razem. Jak zwykle jakoś trudno było wyjść, choć rozum podpowiadał, że jutro zaczynasz o 8 kolejny dyżur...


Zaraz znów idę na blok operacyjny. Jest duży zabieg, duży brzuch, wyłonimy pewnie stomie. Jeszcze się dobrze nie zaczął dyżur, a już jest robota. Schodząc na blok ustawiam insuliny przed obiadem (u nas o 12 ): jeden ma 26 mmol/l, trzeba go zbadać, czemu tyle aż... Aha, na kardiologii pacjentowi kapie krew z opatrunku, jeszcze trzeba zobaczyć dlaczego - rano miał nacięty ropień...  Zaradzimy, jeszcze dwie inne konsultacje. Na SORze jest chory z pryszczem, nie pytajcie gdzie.. Irytuje się, idzie Tomek... (wykona mu zabieg ratujący życie).


Po południu wpadnie Agnieszka, skontrolujemy nogę, już rozmawiałam z ortopedą, zobaczy czy można zamienić szynę na buta pneumatycznego ), to może Kapituła się odbędzie z jej udziałem.


No póki co nie, jeszcze nie... Pacjent ma dalej dużo za dużo cukru, może pompa - ja nie jestem internistą,  teraz to ja wzywam na konsultację.


Siadamy i jemy makaron ze szpinakiem i łososiem, później kawa... i drzemka popołudniowa.., taka godzinna, i znów zadzwonił telefon...


Jest 22.00 siadam do komputera, no przecież od 3 dni mój czas na blogu... i tak od 3 dni wysyłam...


Wybaczcie taka karma... (jak mi powiedział pacjent, co to na urodzinach poszalał i zabrał mi parę chwil z życia w zeszłym tygodniu, jak nożyczki mu w plecach za głęboko utkwiły - ale on nie ma żalu do kolegi - taka karma...).


Po co spać kiedy wokół tyle się dzieje. Doba musi mieć 30 godzin, może wówczas wszystko byłoby na czas.


Teraz kiedy siedzę w dyżurce i grzeję się od " Farelki" myślę sobie, że nie ważne jaki się ma zawód, co się robi, ważne żeby to kochać, żeby robić to najlepiej jak się potrafi. żeby wierzyć w to co się robi. Czasem opadają ręce, czasem brak sił, a czasem po prostu się nie chce... Ale chyba jeszcze ważniejsze jest to, żeby robić to z ludźmi, którzy myślą i czują tak samo... ani jako chirurg ani jako komendantka, nic sama nie zdziałam, jako człowiek też niewiele... Mogę być głodna, niewyspana, zmęczona, czasami zła. Mogę operować całą noc, mogę przejechać 1000 km, żeby siąść przy ognisku. Nie jestem wybrednym człowiekiem, ale nie zrobię tego bez kawy,  Mitsubishi, kominka.  Ale przede wszystkim, nie byłoby mnie tu gdzie jestem dziś bez szefa, Roberta, Tomka, Wojtka, Józefa, Kingi, Wróbla, Laury, Gosi, Kasi, Olgi i tego co po drodze... tych setek przypadków, którzy dla mnie wciąż są ludźmi z problemami, chorobami i dramatami choć z czasem zacierają się ich twarze i choroby.


Zamykam komputer. Gaszę światło i czekam na kolejny telefon - jest 23.30...


Życie to wspaniała przygoda, jeśli przeżywa się ją z ludźmi, których się ceni, którzy wzajemnie się wspierają, a nie rywalizują... Tych ostatnich zostawia się po drodze, na rzecz tych, co dołączają...


Wasza komendantka,

specjalista chirurgii ogólnej, mam nadzieje że kiedyś na pieczątce napisze chirurg onkolog. ale to wymaga jeszcze wiele pracy.




4 komentarze:

  1. nie widzę mitsubishi ani kawy na zdjęciu..... : )

    OdpowiedzUsuń
  2. Super się to czyta :)
    Miło dowiedzieć się co tam u Ciebie. Trzymam kciuki za plany!

    OdpowiedzUsuń
  3. moze kluczyki do mitsubishi tez sie gdzies w planie zmiescily

    OdpowiedzUsuń