sobota, 15 marca 2014

O tym, jak przyniosłam do domu pierwszy w życiu złoty medal ;)


Budzik? Nie ma mowy, poduszka na głowę i śpię dalej. Jest 6:30, budzik na pewno się pomylił, nie wie, że dziś jest sobota?! Niestety mój mąż bardziej wierzy budzikowi niż mi… Jego magiczne słowa „pan Janek!!!” stawiają mnie na nogi i przypominają, skąd dziś taka godzina.

Pan Janek to nasz trener. Człowiek niesamowity, w wieku mojego dziadka, całe życie poświęcił pracy z dziećmi i tańcowi. Od nieco ponad pół roku pod jego czujnym okiem stawiamy nasze pierwsze kroki na parkiecie, stając się w Krakowie czwartą parą tańca integracyjnego. Tak właśnie – integracyjnego –mój mąż porusza się na wózku inwalidzkim. Oprócz nas pan Janek trenuje jeszcze dwie inne pary (jedną z nich od dwóch tygodni ;) ) i pary integracyjne są jego oczkiem w głowie, esencją jego działalności społecznej i realizacją własnej misji zmieniania świata. I właśnie dzisiaj w szkole, w której pracuje odbywa się turniej taneczny, na którym obiecaliśmy wystąpić jako „para pokazowa”.
Zatem – wstajemy! Obowiązkowa kawa, śniadanie i inne takie tam, które trzeba zrobić, żeby wyjść z domu, zajmują nam dziś trochę dłużej niż zwykle. Niepełnosprawność mojego męża przejawia się też niesprawnością rąk, więc codziennie rano pomagam mu ubrać się, umyć zęby, zjeść śniadanie i wszystko inne. Zazwyczaj wystarcza nam półtorej godziny, ale dziś w końcu muszę się też porządnie umalować, a co! W międzyczasie okazuje się, że nie możemy zamówić taksówki do przewozu osoby niepełnosprawnej, bo najbliższa wolna będzie o 13:15. Trudno, pojedziemy autobusem. Tyle, że w soboty u nas jeździ jeden autobus na godzinę. I nagle zaczynam biegać, jak na alarmie mundurowym, bo autobus za 20 minut, a my w rozsypce…! Ale zdążamy, nawet udaje mi się wyciągnąć z głębi szafy czerwone szpilki.
Ale skąd ten deszcz??? Nie ma mowy, nie zgadzałam się na to, wiosna miała już być! Nie lubię deszczu, bo naszą alternatywą na deszcz są wielkie peleryny, które łatwo wplątują się między szprychy wózka, tak się nie da jeździć, nie mówiąc o tym, że wyglądamy wtedy jak para nielegalnych imigrantów (tak,tak, nawet kiedyś ojciec, który udzielał nam ślubu i jest naszym bliskim przyjacielem, gdy zobaczył nas z daleka, pomyślał sobie, że to jacyś strasznie biedni i potrzebujący ludzie i podszedł do nas z zamiarem dania nam pieniędzy…!). Zazwyczaj wybieramy więc moknięcie, ale kto by to lubił?

Po godzinie jesteśmy na miejscu. Głośna muzyka, mnóstwo małych dzieci, dwa razy więcej rodziców, numery na plecach, zatłoczone szatnie, przedszkolaki traktowane lakierem do włosów, cyrk na kołach, jest dobrze. W którymś momencie pan Janek wypycha nas na środek, pierwsze takty znanej melodii upewniają mnie, że tak, że to już, że mamy tańczyć! To nasz pierwszy publiczny pokaz, więc zaczynam się lekko denerwować, ale właściwie nie ma na to czasu. Mylę kroki co chwilę, ale nikt nie wie, jak miało być, więc chyba nie jest źle. Na koniec turnieju ktoś wypycha nas i drugą parę „pokazową” – Agę i Grześka – i tak jak wszystkim (!!!) uczestnikom turnieju, wiesza nam na szyi złote medale. Dziwna sprawa – turniej, konkurs, w którym wszyscy dostają złote medale. Ale cóż – w ten oto sposób także ja stałam się posiadaczką pierwszego w życiu złotego medalu.

Po turnieju dzielimy się z mężem na odrębne zespoły zadaniowe. On jedzie na spotkanie swojej partii politycznej (zdradzę Wam, że na jesieni będzie kandydował do Rady Miasta), ja do harcówki na spotkanie sztabu kwatermistrzowskiego obozu. Byłyście kiedyś w harcówce w czerwonych szpilkach 10 cm? Polecam, uczucie niezapomniane ;)
Już koło 17 jestem w domu, mogę w końcu coś zjeść, w harcówce już byłam bliska zjedzenia preliminarza. Sprzątam, piorę, prasuję, odpisuję na maile, w międzyczasie dowiaduję się, że moje drużynowe zwołały na jutro alarmową radę szczepu, potem ktoś rzuca petardy pod moje okno. Cóż, urok mieszkania na parterze, kolejna konsekwencja wyborów życiowych. Telefon od męża, spotkanie przeradza się w kolację z prezydentową Kaczorowską, mąż oficjalnie zapytuje, czy może wrócić później, niż obiecał. W tym momencie zaczynam żałować, że nie zdecydowałam się z nim pójść i że nie wyprasowałam mu porządniej koszuli. Ale może prezydentowa nie zauważy ;)
Podczas konferencji wyborczej jedna z instruktorek zapytała, czy nie chciałabym napisać książki o naszym życiu, że ona ogromnie chętnie przeczytałaby coś więcej, o tym, jak to jest tak „inaczej”. Książki przez najbliższe 15 lat na pewno nie będzie, ale zdradzę Wam nasz klucz do szczęścia. Tkwi on przede wszystkim w dobrej organizacji, także życia zawodowego. Dokładnym planowaniu czasu i tego, co w nim się wydarzy. Nie raz i nie dwa zdarzało mi się rzucać wszystko i „urywać się”, bo mąż miał być sam w domu, nie mogę się dodzwonić i nie wiem co się dzieje, a na miejscu okazywało się, że spadł z wózka. Albo zrzucił telefon, a sam ma się świetnie. Trzeba na podstawowe rzeczy przeznaczyć więcej czasu, nie ma go na lenistwo czy egoizm, ale to kwestia wprawy i wewnętrznej dyscypliny. Trzeba też nauczyć się pokory i przyjmowania pomocy innych osób, trzeba przyzwyczaić do ich częstszej obecności, ale, jak już pisałam, każdy wybór ma swoje konsekwencje. Ten dobry też.
Oho, mąż wraca. Trzeba przejąć go z rąk kolegi, zrobić kolację i wszystko inne.  Zatem żegnam się z Wami, życząc Wam dobrych wyborów, zarówno w tych ważnych jak i najprostszych kwestiach, bo ja już odkryłam, że to suma naszych wyborów składa się na ludzkie szczęście.
Czuwaj!
Pwd. Grażyna Aondo – Akaa


P.S. Mąż po powrocie jeszcze w drzwiach krzyczał „Kochanie, pochwaliłem się pani Kaczorowskiej, że jesteś harcerką!!!” ;-) I od razu chce się żyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz